Z kronikarskiego obowiązku odnotuję krótko dwa filmy, które, nadrabiając zaległości, obejrzałam w ubiegłym tygodniu.
Pierwszy, mniej znany, ale tym bardziej wart polecenia, to francuski "Jeszcze nie koniec" debiutanta Xaviera Legranda, zdobywca Srebrnego Lwa w Wenecji i innych nagród na licznych festiwalach. Przyznam, że jakoś wcześniej umknął mojej uwadze, ale bardzo dobre recenzje, sprawiły, że poszłam do kina dosłownie w ostatnim momencie, bo film zniknął już z ekranów w moim, niemałym przecież, mieście. Jest to kameralna, niespieszna, ascetyczna, niemizdrząca się do widza opowieść o przemocy domowej. Po rozwodzie rodziców toczy się w sądzie sprawa o kontakty ojca z synem, który wyraźnie oświadcza, że taty widywać nie chce. Długo nie wiemy, po czyjej stronie jest racja. Czy ten niegroźnie wyglądający mężczyzna rzeczywiście jest agresywny? Czy to może matka rozgrywając swoją wojnę z byłym mężem, manipuluje synem, nastawia go przeciwko ojcu? A może to sprytny chłopiec chce coś ugrać przy okazji? Stopniowo widz poznaje prawdę. Film jest znakomicie zagrany, także przez młodego aktora. Chociaż formalnie ascetyczny, momentami trzyma w napięciu, pozwala wczuć się w emocje osoby zaszczutej, zastraszonej, która z problemem musi radzić sobie sama. A to Francja, w Polsce jest na pewno jeszcze gorzej. Ostatnie dziesięć minut filmu to emocjonalny majstersztyk. Wstrząsający finał. Chociaż film nieefektowny, przykry, to naprawdę polecam. Szkoda tylko, że teraz, dwa tygodnie od premiery, pewnie niełatwo go znaleźć.
Drugi film to głośne "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri", które pewnie tej nocy zostaną obsypane workiem Oskarów, a już przecież dostały cztery Złote Globy. Wszyscy się tym filmem zachwycają, ja obejrzałam go dopiero teraz, bo przed krótkimi wakacjami nie zdążyłam. Wybrałam wtedy "Niemiłość" Zwiagincewa, zrobiłam oczywiście słusznie, i dopiero teraz, po powrocie, stęskniona za kinem nadrobiłam zaległość. Kto miał widzieć, pewnie już widział, ale kronikarski obowiązek i przekora każą mi jednak podzielić się garstką refleksji. Film rzeczywiście bardzo dobrze się ogląda, chociaż dotyka tematów przykrych - śmierć, utrata, zbrodnia, zemsta, poczucie krzywdy - łączy smutek może nie tyle z humorem, ile z dowcipem. Zgadzam się, że jest świetnie zrobiony, zaskakujący, chwilami nieoczywisty, znakomicie zagrany przez Frances McDormand i Sama Rockwella, ale ... No właśnie, ale gdzieś tak od połowy, chyba od pożaru posterunku policji, pomyślałam, że wszystko tu się za fajnie układa. Ja wiem, że to, co teraz piszę, jest z punktu widzenia krytyki filmowej, czy jakiejkolwiek innej, nieprecyzyjne, ale trudno mi moje wrażenia ubrać w konkret. Za gładkie jest to kino, może zbyt przekombinowane, po prostu od jakiegoś momentu staje się przewidywalne. Nie tyle dotyczy to przebiegu akcji, ale bohaterów. Wiemy już, że źli i głupi niekoniecznie okażą się rzeczywiście źli i głupi, każdy tu dostanie swoją szansę. No i ten wzruszająco szlachetny, do końca, szef policji. Brakuje mi w tym filmie prawdziwego pazura, prawdziwych emocji albo odwrotnie - takiego stopnia absurdu, jaki jest w większości filmów Coenów. Nieprzypadkowo tu ich wspominam, bo rzeczywiście, nie tylko za sprawą Frances McDormand, dostrzegałam wyraźne pokrewieństwo między "Trzema billboardami za Ebbing, Missouri", a kinem braci. Ale tylko do jakiegoś momentu. Oni w absurd brną konsekwentnie, a tu dostajemy jednak pięknie oszlifowane, ociosane kino. Zachęcać pewnie do obejrzenia nie muszę, film ma rzesze wielbicieli. Ja się jednak z tego klubu wypisuję - obejrzałam z przyjemnością, ale i z lekkim znużeniem. Bez przesady z tymi zachwytami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz