Już dawno nie wyszłam z kina tak zgnębiona jak po obejrzeniu "Niemiłości" Andrieja Zwiagincewa. Kto zna jego kino, ten wie, że wesołych filmów ten rosyjski reżyser nie kręci. Obraz świata, jaki pokazuje, jest zawsze ponury, żeby nie powiedzieć straszny. Nie inaczej rzecz się ma i tym razem. Opowieść o nienawidzącym się małżeństwie, które za wszelką cenę chce się rozstać, aby ułożyć sobie życie na nowo, jest bardzo czarna i gorzka. Ale to nie tylko historia rodziny. To obraz społeczeństwa, które zatraciło się w dążeniu do sukcesu i szczęścia za wszelką cenę. Niestety efekt jest odwrotny do zamierzonego - pustka, samotność, brak bliskich więzi i nienawiść. Jak każdy film Zwiagincewa tak i ten na pewno nie jest dla wszystkich. Sporo tu ciszy, depresyjną atmosferę potęguje wszechobecna jesienna szarość, krajobraz podmoskiewskiego osiedla, ciemne, klaustrofobiczne wnętrza, nawet te urządzone za duże pieniądze przytłaczają. Tyle we wstępie, a kto już film widział, może czytać ciąg dalszy. Zapomniałam dodać, że film do obejrzenia koniecznie, ale to chyba oczywiste.
Kiedy myślę o "Niemiłości", zaraz przypominam sobie rozmowy bohaterów. To utkwiło mi w głowie najmocniej. Albo krzyczą na siebie, nie szczędząc wyzwisk, albo są to nic nieznaczące rozmówki. Nawet kiedy podobno się kochają, miłość okazują sobie tylko przez seks. Szybki, gwałtowny, dziki. Między ludźmi, którzy powinni być sobie bliscy, toczy się nieustanna wojna. Nieprzypadkowo używam tego słowa, wszak w tle słyszymy relacje z ukraińskiego frontu. Oczywiście skłamane, bo to rosyjska telewizyjna propaganda. Nie przypuszczam, aby znalazły się w filmie przypadkowo. Jak żyć, kiedy wokół tyle nienawiści? Wszędzie - w rodzinie, w społeczeństwie, między narodami. Wcześniej, kiedy film się zaczyna, z telewizorów i radia sączy się inna opowieść - o zbliżającym się końcu świata. Podobno ta przepowiednia ma zgubny wpływ na ludzi - popadają w stany depresyjne. Czy tym można tłumaczyć to, co dzieje się pomiędzy Żenią i Borysem, którzy szykują sobie swój prywatny koniec świata? Rozstają się pełni nienawiści. Oskarżają się wzajemnie o zrujnowanie sobie życia. Ile w ich opowieści prawdy? Czy rzeczywiście ten związek od początku był wyrachowany, oparty na fałszu, kłamstwie, trochę z przypadku, bo Żenia zaszła w ciążę? W każdym razie teraz tak to właśnie widzą. Ich rozmowy to pretensje, oskarżenia, drwiny, wyszukane, rynsztokowe wyzwiska. Zwyczajni, dobrze sytuowani ludzie, na pozór przecież kulturalni. Nie tylko nie ma między nimi miłości, jest nienawiść, życzą sobie jak najgorzej. Żenia z satysfakcją przyjęłaby upadek Borysa. Marzy o tym, aby powinęła mu się noga. Nie potrafi odezwać się do niego bez zgryźliwości. Ofiarą tej wojny jest ich syn, dwunastoletni Alosza. Wychowywany w emocjonalnym chłodzie, bez bliskości, bez miłości, poniżany, szczególnie przez matkę. Żenia lubi powtarzać, jak o mało nie umarła w czasie porodu, jak się nacierpiała. Minęło dwanaście lat, a ona wciąż napawa się swoim bólem. Świat Aloszy się kończy, rozpada i nic od niego nie zależy. Jest zawadą na drodze do nowych, wspaniałych związków, jakie chcą zbudować jego rodzice. Dla niego brakuje w nich miejsca. Nie może liczyć też na babcię. Babcię? Babcia Aloszy, a matka Żeni, przypomina raczej wiedźmę. Wydaje się, że nie ma cienia przesady w tym, co mówią o niej zięć i córka. Na tym froncie też trwa wojna. Wzajemne oskarżenia, wyzwiska, drwiny. Przez chwilę zaczęłam nawet współczuć Żeni - nie ma się co dziwić, że jest taką matką, skoro sama nic dobrego w rodzinnym domu nie dostała.
Oglądając film Zwiagincewa, zadawałam sobie pytanie - czy można budować coś nowego na takich fundamentach? Czy można wejść w nowy związek, skoro tak bardzo nienawidzi się poprzedniego partnera? Skoro skrzywdziło się własne dziecko? Nawet gdyby Alosza nie zaginął, jak żyć ze świadomością, że wbrew jego woli oddało się go do szkoły z internatem? Jak niepotrzebny nikomu przedmiot. Tymczasem kolejna partnerka Borysa, sporo młodsza od niego, już spodziewa się dziecka. Jak można kochać nowe, zapominając o poprzednim? Czy to jakaś sztafeta? Puchar przechodni? Może kluczowe jest tu podszyte strachem pytanie, które zadaje Borysowi Masza - czy będziesz nas kochał? Czy nas nie porzucisz, skoro porzuciłeś swoją pierwszą żonę i waszego syna? No właśnie - zostawił syna, a ona się na to godzi? Nie przeszkadza jej to? Z tobą to co innego, uspokaja ją Borys. Pewnie nawet w to wierzy, ale czy mu się nie znudzi? Czy nie pokocha następnej, której zrobi kolejne dziecko? Szczególnie, kiedy szara codzienność da się we znaki. Ciasnota, życie pod jednym dachem z teściową. Przecież w epilogu widzimy, jak zniecierpliwiony odstawia swoje drugie dziecko do kojca, a ono płacze. Samotne, nieszczęśliwe. A Masza? Czy dla niej związek ze starszym, dobrze sytuowanym Borysem to przypadkiem też nie ucieczka od życia pod jednym dachem z matką w ciasnym mieszkaniu? Tylko tym razem coś chyba od razu poszło nie tak i teraz wszyscy siedzą sobie na głowie. Ale pieniądze też szczęścia nie dają. Co z tego, że Żenia żyje wygodnie w wielkim mieszkaniu swojego nowego partnera? Przecież nie wygląda na szczęśliwą. Każde z nich pogrążone jest w swoim świecie - ona z rąk nie wypuszcza komórki, on ogląda telewizję. Nie rozmawiają. Nieprzypadkowo sceny seksu pomiędzy obiema parami oglądamy tylko w pierwszej części filmu, a nie w drugiej. To metaforyczny zabieg.
Bohaterowie filmu są samotni, każdy żyje w swoim świecie, jeśli się zbliżają, to tylko na chwilę. Kiedy teraz o nich myślę, mam wrażenie, że cały czas są smutni, zasępieni. Żenia bez przerwy patrzy w komórkę, w tle brzęczy telewizor. Nie inaczej jest w metrze. Pasażerowie ściskają w dłoniach telefony albo mają słuchawki w uszach. Ale świat, jaki pokazują i oglądają w mediach społecznościowych, jest nieprawdziwy, wykreowany, na pokaz. Kto żyw bez przerwy robi sobie zdjęcia, na których uśmiecha się szeroko, fotografuje potrawy, które je w eleganckiej restauracji, a fotki wrzuca na fejsa czy inny instagram. Podobnie sztuczny jest świat korporacji. Każdy siedzi przed swoim komputerem, stołówka przypomina taśmę produkcyjną. Taca za tacą, nie widać twarzy, tylko ręce, każdy niemal identycznie ubrany. Czy w takim świecie jest miejsce na to, aby przejąć się losem zaginionego chłopca? Czy ktoś zwróci uwagę na plakaty rozwieszone na przystankach, na słupach? Każdy przechodzi obojętnie, spiesząc do swoich spraw. Trzy lata później na jednej z latarni nadal wisi nieco już sfatygowane ogłoszenie o zaginionym. Na poblakłym, rozmytym przez deszcze zdjęciu widać Aloszę. Na nikim nie robi już wrażenia. Zdarzyła się tragedia, prywatny koniec świata. Był chłopiec, nie ma chłopca. Tylko rodzice pewnie pamiętają, chociaż próbują żyć dalej.
Film rozpoczyna się i kończy w taki sam sposób - obrazom nadrzecznego lasku, który przeczesuje kamera, towarzyszy niepokojąca, zwiastująca nieszczęście muzyka, chyba jedyna w tym filmie. Jakby nieszczęściom nie miało być końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz