Jakub Małecki "Dygot"

Kiedy w 2015 roku w wydawnictwie Sine Qua Non ukazała się powieść Jakuba Małeckiego "Dygot", mówiło się o niej dużo i bardzo dobrze. Zastanawiałam się nawet, czy nie przeczytać, ale dałam sobie spokój, bo na mojej opasłej liście książek, które chcę przeczytać były pilniejsze lektury. Potem wyszły "Ślady", chyba mniej entuzjastycznie przyjęte, ale teraz nominowane do Nike. Z czasem o książkach Małeckiego przestałam myśleć, bo wypychały je pozycje nowsze i nowsze. Do czasu. Bo nagle polecił mi je znajomy. Nie ma to jak osobista rekomendacja innego książkoholika, którego gustom literackim się wierzy. Kiedy nadarzyła się atrakcyjna promocja, kupiłam, a teraz jestem już po lekturze "Dygotu".

Trzeba przyznać, że powieść Małeckiego czyta się znakomicie. Wciąga, hipnotyzuje, trochę jak "Morfina" Twardocha. To dwutorowo prowadzona historia dwóch wiejskich rodzin, Łabendowiczów i Geldów. Długo nic o sobie nie wiedzą, mieszkają w innych wsiach gdzieś w okolicy Koła. Szybko domyślamy się, że ich losy muszą się spleść i tak rzeczywiście się stanie. Historia zaczyna się jeszcze przed drugą wojną, kończy w latach dziewięćdziesiątych. Co jakiś czas narrator zaznacza upływ czasu, przywołując jakieś istotne zdarzenia z dwudziestowiecznej historii, na przykład poznański czerwiec. Ale nie jest to powieść polityczna. Czemu służą te odwołania? Może przekornemu zakorzenieniu fabuły w świecie realnym? Chciałoby się napisać w tu i teraz, ale raczej należałoby powiedzieć w tam i wtedy. Użyłam słowa przekornemu, bo w powieści Małeckiego realizm łączy się z żywiołem metafizycznym. Nie wiem, czy można "Dygot" nazwać realizmem magicznym, nie bardzo się na tym znam. No może w takim potocznym znaczeniu tego pojęcia. Jedną z rodzin ściga klątwa, losy drugiej przepowiedział Cygan. Niby jest to opowieść mocno osadzona w wiejskiej i prowincjonalnej rzeczywistości - bohaterowie zmagają się z codziennymi problemami, pracują na gospodarce, prowadzą w mieście sklep warzywny, zmagają się z kłopotami finansowymi, posyłają dzieci do szkół, piją, łajdaczą się i tak dalej, i tak dalej. Sporo tu jednak dziwności. W rowie mieszka straszydło, człowiek - nieczłowiek, zwany przez jednego z bohaterów Strzępkiem. Syn Łabendowiczów  jest albinosem, wyrzutkiem, nieakceptowanym przez wiejską i małomiasteczkową społeczność. Na rzeczywistość patrzy w dziwny sposób, miewa wizje, świat mu się przelewa przed oczyma. Potem znajdzie się na to medyczne wytłumaczenie - albinosi mają problemy ze wzrokiem. Po wsi chodzi wiejska wariatka, Dojka, która wszystko widzi i wszystko wie. W domu mieszka oswojona sowa zwana Durną. W innym domu wybuchnie granat. Silne są tu związki z przyrodą - ze zwierzętami, z ziemią. A to przecież nie wszystko. Wiele tu dziwnych zbiegów okoliczności, a wszystkie przysłowiowe strzelby wybuchają.

Ale  najważniejszy jest pesymizm. Przekonanie, że choćby nie wiem jak się człowiek starał i tak dopadną go wszystkie nieszczęścia świata. Bo świat jest prawdziwym łez padołem. Na bohaterów czyha Historia, choroby, nawet zwykły ból zębów okaże się dopustem Bożym, cierpienia, niespełnione miłości, ścigają ich wyrzuty sumienia, które nie dają spać po nocy, sąsiedzi są gotowi wbić nóż w plecy, dzieci albo same sprowadzają na siebie nieszczęścia i schodzą na złą drogę, aby, gdy jest już za późno, cierpieć, albo rodzą się dziwne (Wiktor - albinos), albo ulegają nieszczęśliwym wypadkom. A na końcu i tak śmierć każdemu pisana. To  tragiczne spojrzenie na ludzką egzystencję symbolizuje tytułowy dygot. Strach przed ludźmi, przed losem, przed cierpieniem, przed nieznanym. Bo człowiek to tylko trzcinka na wietrze, igraszka w ręku mrocznych sił.

Jak wspomniałam, książkę pożera się jednym tchem. A jednak wyczuwam w niej jakiś fałsz. Chociaż podobnie patrzę na świat, chociaż jestem realistką do bólu, co niektórzy mylą z pesymizmem, to jednak nieobce mi są radości. To one chronią przed ostatecznym zwątpieniem. Tymczasem czytając "Dygot", miałam wrażenie, że bohaterów dosłownie ścigają nieszczęścia. Ta kondensacja wszystkiego, co ciemne, losy trzech, a właściwie czterech pokoleń, rozpisane są przecież na niecałych czterystu stronach, z jednej strony wywołuje pożądany efekt - przekonanie, że świat jest miejscem  strasznym, z drugiej po jakimś czasie miałam wrażenie przesytu, sztuczności. Jednym słowem czułam, że mam do czynienia z literackim konceptem. Zaczęłam widzieć szwy. Dlatego książkę, chociaż zgrabna, zręcznie napisana, momentami zniewalająca urodą języka, skończyłam czytać z niedosytem. Jeśli, czytelniku tej notki, musisz z braku czasu starannie wybierać lektury, to sięgnij po Myśliwskiego, a potem po "Skoruń" Macieja Płazy. Te książki są prawdziwe, nie ma w nich żadnej fałszywej nuty.

PS. Przywołałam akurat tych autorów, bo obaj piszą o wsi i o prowincji.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty