Temu kto nie słyszał o książce Emila Marata i Michała Wójcika "Made in Poland" (Wielka Litera 2014), jej tytuł może wydać się bardzo enigmatyczny. Trudno domyślić się, jaką treść skrywa, trudno go z czymś skojarzyć, niełatwo też początkowo zapamiętać. A jest to po prostu rozmowa przeprowadzona przez dwóch dziennikarzy zainteresowanych historią ze Stanisławem Likiernikiem. I tu zagadki ciąg dalszy. Nie jest wstydem, nie wiedzieć, kim był. Samo nazwisko też niewiele mi mówiło, ale już wiadomość, że to pierwowzór (właściwie jeden z dwóch) Stanisława Skiernika-Kolumba, bohatera powieści Romana Bratnego "Kolumbowie rocznik dwudziesty" wyjaśniła wszystko. Obawiam się jednak, że wielu i to nic nie powie, jako, że powieść Bratnego dawno wypadła ze spisu lektur licealnych i raczej nie jest (chyba?) masowo czytana. Ale może przynajmniej niektórzy widzieli jej ekranizację? Serial telewizyjny z Janem Englertem w jednej z głównych ról. Wszystkim tym, którzy nadal nie mają pojęcia, o czym mowa, wyjaśniam, że Stanisław Likiernik, urodzony w roku 1923, to żołnierz Kedywu i uczestnik powstania warszawskiego. Teraz wreszcie mogę odetchnąć z ulgą, już wiadomo, o czym mówimy (właściwie piszemy).
Musiałam usłyszeć o tej książce w radiu, były wszak wakacje, a telewizja (także Kultura) zawiesza na ten czas wszystkie programy o tematyce kulturalnej. Ktoś na pewno wypowiadał się o niej pozytywnie, w przeciwnym razie nie sięgnęłabym po nią. Może mignęła mi gdzieś jakaś mini recenzja, kłując w oczy dużą ilością gwiazdek, ale tego już pewna nie jestem. Po ponownej lekturze "Pamiętnika z powstania warszawskiego" Białoszewskiego, po rytualnej sierpniowej dyskusji o powstaniu, jaka przetoczyła się przez media, przed premierą "Miasta 44" Komasy postanowiłam "Made in Poland" przeczytać. Spieszyłam się, aby zdążyć przed filmem (słusznie, bo wiele wyjaśnia, daje dobry podkład). Od razu, prosto z mostu albo bez owijania w bawełnę napiszę, że połknęłam ją jednym tchem. To bardzo ciekawa lektura, a i pokłócić jest się o co. Ale do rzeczy.
Rozmowa podzielona została na klarowne części i od razu uprzedzam, że tylko jedna z nich, najdłuższa, stustronicowa, dotyczy powstania. Początek to dzieciństwo, potem następuje opowieść o wybuchu wojny i działalności w Kedywie, następny rozdział to kwestia żydowska (Stanisław Likiernik pochodził z całkowicie zasymilowanej rodziny żydowskiej i właściwie razem z matką powinien znaleźć się w getcie, gdzie zginęła duża część jego rodziny), następny rozdział dotyczy powstania, kolejny wyjaśnia kwestie związane z powieścią Bratnego (Likiernik doskonale znał pisarza jeszcze z czasów dzieciństwa) i wreszcie ostatni to powojenne losy bohatera, czas spędzony na emigracji we Francji. Dla porządku dodam jeszcze, że rozmowa jest bogato ilustrowana zdjęciami z archiwum Stanisława Likiernika, a uzupełniają ją historyczne kapsuły. A teraz o tym, co mnie poruszyło, zastanowiło i zaciekawiło.
Kupiłam tę książkę z przekonaniem, że przede wszystkim dotyczy powstańczych losów Likiernika, jakoś tak na powstaniu w tym roku się zafiksowałam. Tymczasem najbardziej dała mi do myślenia część okupacyjna. Po pierwsze chyba po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że żołnierze Kedywu i pozostałych komórek AK to ludzie bardzo młodzi, niemal dzieci. Kiedy wybuchła wojna, Likiernik miał siedemnaście lat, kiedy został zaprzysiężony, niewiele więcej, a w sierpniu 44 roku dwadzieścia jeden. I ten dwudziestojednolatek był już doświadczonym żołnierzem, bo miał praktykę w Kedywie, za sobą wiele niebezpiecznych, ryzykownych akcji z bronią w ręku, tych najsłynniejszych. Jego bezpośredni dowódcy w Kedywie i w powstaniu byli od niego zaledwie kilka lat starsi! Znakomita część powstańców to niedoświadczone, młodsze jeszcze od niego dzieci. Ale o tym za chwilę. Po tej dygresji wracam do rozdziału okupacyjnego. Ze zdumieniem i niepokojem stwierdziłam, że historię podziemnej działalności Likiernika czytam z zapartym tchem, niemal z wypiekami na twarzy, jakbym połykała jakąś powieść przygodową, a przecież to nie fikcja, to prawda. Wykonywanie wyroków, zamachy, strzelanie, wysadzanie pociągów, ucieczki, ukrywanie się, niemieckie akcje odwetowe na ludności cywilnej. Z jednej strony jestem przerażona, z drugiej daję się uwieść. Podobnie Stanisław Likiernik. Sam przyznaje, że po wojnie brakowało mu tej adrenaliny, tego napięcia, tej przygody. Mówi szczerze o tym, że nie miewał nocnych koszmarów, że nie wracały do niego w snach trupy zastrzelonych i zabitych. Marat i Wójcik dopytują o dylematy moralne, prowokują opiniami niektórych historyków, że gra niewarta była świeczki. Co z tego, że wykonano wyrok na zwyrodnialcu Panience, kiedy potem w akcji odwetowej zginęło iluś niewinnych ludzi. Likiernik stanowczo odpiera te zarzuty, nie ma moralnych wątpliwości. Tak było. Trwała wojna, niewinni, przypadkowi ludzie i tak ginęli zgarniani w ulicznych łapankach, rozstrzeliwani w masowych egzekucjach, zsyłani do obozów. Każdy mógł stać się ofiarą. Mam dużo pokory, kiedy czytam te wspomnienia i rozważania świadka i uczestnika tamtych wydarzeń. Nie mnie sądzić. Łatwo oceniać z dzisiejszej perspektywy. Jednak napawa mnie niepokojem to, że i ja tak łatwo daję się uwieść tej romantycznej (?) stronie konspiracyjnej działalności. Ale jeśli, czytelniku tej notki, nabrałeś przekonania, że Stanisław Likiernik jest bezprzykładnym apologetą wojny, mylisz się. Nie, patrzy trzeźwo na to, w czym brał udział. Pisze o swojej i swoich kolegów niedojrzałości, brawurze, popełnianych błędach, krytykuje metody szkolenia, konspiracyjną podchorążówkę, opowiada o swoim nieprawdopodobnym szczęściu. Ale przede wszystkim nie pozostawia suchej nitki na decyzji o wybuchu powstania. Tu jego poglądy są jasne i sprecyzowane, niezwykle racjonalne i logiczne. Krytykuje dowódców, przede wszystkim Okulickiego, uległego Bora-Komorowskiego, Montera, chwali Iranka-Osmeckiego, który jako jeden z nielicznych ostrzegał i racjonalnie podchodził do decyzji o wybuchu powstania, a jego poglądy poparte były rzetelnymi informacjami. Fatalnie wypowiada się też o rządzie londyńskim. Likiernik po raz kolejny uświadamia, że powstanie, mimo że oczekiwane i teoretycznie przygotowywane, było tak naprawdę nieprzygotowane. To szaleństwo. Bo czyż szaleństwem nie jest decyzja o walce, kiedy większość powstańców to ludzie bardzo młodzi, niewyszkoleni (w konspiracyjnych podchorążówkach uczono ich przede wszystkim teorii), bez mundurów i broni (mieli ją zdobywać na wrogu), niepotrafiący jej obsługiwać? Tych prawdziwie przygotowanych, mających za sobą doświadczenie w Kedywie było niewielu, a tych zielonych znakomita większość. Te proporcje przerażają. Bardzo ciekawa jest opowieść Likiernika o tym, co nastąpiło po upadku powstania, po wojnie. O dojmującym doświadczeniu, że stary świat bezpowrotnie się skończył, że nie wiadomo, co dalej. Kiedy się wszystko skończyło, powstańcom towarzyszyło uczucie pustki i wypalenia, braku celu. Często mieli przeświadczenie, że ich życie już się skończyło. A przecież w 1945 roku Likiernik miał zaledwie dwadzieścia dwa lata! Był u progu życia! To dlatego między innymi zdecydował się na wyjazd.
Będę już kończyć, bo jak zazwyczaj, rozpisałam się, a doskonale wiem, że blogowe notki powinny być krótsze. Na koniec muszę jeszcze dodać, że bardzo ciekawy i prowokujący jest rozdział poświęcony żydowskiemu pochodzeniu Likiernika. Pozostawiam czytelnika z tą informacją, bo gdybym zaczęła rozwijać temat, napisałabym kolejny długi akapit. Niech więc coś zostanie niedopowiedziane. Mam nadzieję, czytelniku tej notki, że przekonałam cię, jak ciekawa i inspirująca jest rozmowa Marata i Wójcika ze Stanisławem Likiernikiem, cała, nie tylko rozdziały, przy których się zatrzymałam. Zapewniam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz