Strasznie zachciało mi się kryminału. Odkąd skończyła się moja ukochana seria o komisarzu Wallanderze poszukuję czegoś równie ekscytującego. Gdzieś niedawno usłyszałam o kryminałach islandzkiego pisarza Arnaldura Indridasona, podobno nawet lepszych od książek Mankella. Kupiłam więc część pierwszą "W bagnie" (W.A.B. 2010) i w czasie świąt połknęłam. Cóż, nie mogę powiedzieć, żeby był to zły kryminał, ale do książek Szweda mu daleko. Owszem, czyta się świetnie, zagadka jest skomplikowana, aby ją rozwikłać komisarz Erlendur musi zanurzyć się w mrocznej przeszłości zamordowanego mężczyzny, wyjątkowo odrażającego typa. Sama zbrodnia nie jest specjalnie wyrafinowana, policjantom wydaje się początkowo, że będą mieli do czynienia z typowym islandzkim morderstwem, ale szukając motywu i sprawcy, odgrzebują przeszłość, o której zainteresowani woleliby zapomnieć, i uruchamiają lawinę nieszczęść.
Dlaczego wobec tego kręcę nosem? Otóż brakuje mi tła, mięsistych opisów, krwistych bohaterów. Chciałabym przy okazji poznać trochę Islandii, niestety nic z tego. Tylko deszcz pada i pada. Komisarz Erlendur nakreślony raczej cienką kreską, gdzie mu tam do rozterek duchowych Wallandera. No i sam problem gromadzenia danych o chorobach genetycznych mieszkańców wyspy też potraktowany raczej naskórkowo. Książka jest po prostu za krótka, miejsca starczyło tylko na wartką, kryminalną intrygę. Nie wykluczam jednak, że to, co dla mnie jest wadą, dla innych będzie zaletą. Nie wiem, czy sięgnę po kolejną część serii (dotąd wyszły trzy). Mogę, ale nie muszę. Co mi zastąpi Wallandera?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz