"Code blue" Urszuli Antoniak

O tym filmie było głośno, zanim wszedł na ekrany. Pokazywany na festiwalu w Cannes, potem we Wrocławiu na Nowych Horyzontach. Jedni się zachwycają, dla innych to obraz kontrowersyjny. Ale nie tylko z tego powodu poszłam do kina. Po prostu podobał mi się pierwszy film Urszuli Antoniak "Nic osobistego" (pisałam tu o nim). W obu widać bardzo osobisty charakter filmowego pisma tej polskiej reżyserki tworzącej w Danii. W obu dostrzec można podobne tematy dręczące autorkę: samotność i śmierć. Jak słyszałam, nie bez wpływu na to była osobista tragedia. "Code blue" to opowieść o przeraźliwie samotnej pielęgniarce pracującej, chyba, w hospicjum. Ta praca to jej wybór, jak mówi lekarzowi: Tu mi się podoba.(Cytat z pamięci.) Film jest bardzo mocny (Mam wrażenie, że ostatnio często powtarzam te słowa.), właściwie na granicy wytrzymałości. Ale wbrew pozorom te najstraszniejsze sceny wcale nie są związane ze śmiercią. Śmierć nie jest też, moim zdaniem, głównym tematem tego filmu, co sugerują zapowiedzi. Tak czy inaczej nie sposób o nim zapomnieć. To, co widzimy na ekranie, powraca, mimo że chciałoby się być może zapomnieć. Na pewno jest to film ważny, ale nie przyłączę się do chóru zachwyconych. I nie z powodu jego ostrości. Lubię mocne, targające kino. Dlaczego w takim razie wyszłam z mieszanymi uczuciami, a ostatecznie jestem raczej na nie? Otóż z powodu formy! Film jest tak bardzo przeestetyzowany, że sprawia wrażenie jakiegoś artystycznego, wydumanego, zimnego tworu. Świat pokazany na ekranie reżyserka ogołociła z życia, brakuje mu realności. Taka filmowa estetyka z góry skazuje "Code blue" na nieliczną, głównie festiwalową publiczność. Szkoda. Więcej uwag jak zwykle w ciągu dalszym. Zapraszam tych, którzy film już widzieli.

Muszę przyznać, że taki sposób filmowego opowiadania chyba najbardziej mnie w kinie drażni. Jeśli domyślam się, że będę miała do czynienia z bardzo artystycznym dziełem, raczej je sobie darowuję, a jeżeli już przypadkowo dam się wpuścić w estetyczne maliny, żałuję i składam sobie obietnicę, że uważniej będę wybierała to, co oglądam. Tym razem jednak i tak bym pewnie poszła do kina, bo naprawdę podobał mi się debiut Urszuli Antoniak. Już tamten film miał podobne ciągotki, ale jakoś się jeszcze ziemi trzymał. Ten nie. Powolne tempo, wysublimowane, chłodne kadry, świat wyabstrahowany z realizmu, sprawiający wrażenie makiety, sceny, o których nie wiemy, czy są prawdziwe, czy rozgrywają się tylko w wyobraźni bohaterki, nagłe przechodzenie na angielski (Dlaczego? Ma ten zabieg podkreślić uniwersalność opowiadanej historii, która mogłaby się zdarzyć wszędzie?), pustka, szarość to wszystko sprawia, że nie potrafię do końca przejąć się losem Marian. W tym sztucznie wypreparowanym świecie odbieram ją jak symbol, a nie jak żywą kobietę z krwi i kości. Filmów o samotności widziałam w ciągu ostatniego roku kilka i muszę przyznać, że losy samotnych bohaterów meksykańskiego "Roku przestępnego", a przede wszystkim znakomitego "Kolejnego roku" Mike'a Leigh poruszyły mnie znacznie bardziej. Zdecydowanie też wolę "Pianistkę" Hanekego, do której "Code blue" zdradza pewne podobieństwo. Tyle wybrzydzania, a teraz zajmę się problemami, jakie film porusza.

Marian jest kobietą samotną. Z wyboru pracuje w hospicjum (a może to szpital?), głównie nocą. Jak duch przemierza sterylne, szpitalne korytarze, zagląda do sal, w których leżą terminalnie chorzy. Jest dla nich czuła, delikatna, troskliwa, cierpliwa. Myje stare, wychudzone ciała, trzyma za rękę, głaszcze. Robi to wszystko, o czym myślimy z lękiem albo nawet z obrzydzeniem. Antoniak pokazuje w swoim filmie to, o czym wolimy zapomnieć: starość, chorobę, śmierć. Nie oszczędza widza. Już w pierwszej scenie jesteśmy świadkami agonii. Nie uchyla się od kontrowersyjnych tematów. Widzimy udrękę choroby i umierania, patrzymy, jak ta sytuacja wyzwala w bliskich niskie uczucia (Ktoś szepcze: Chcę, żebyś już umarł.). Przeraźliwą samotność i anonimowość w sterylnym szpitalu. Marian chce jakoś ocalić tych wszystkich umierających ludzi, wyrwać ich z anonimowości. Może dlatego gromadzi w domu ich osobiste przedmioty, ślady życia: ołówek, grzebień, zdjęcie. A kiedy sądzi, że chory ma już dość wegetacji, skraca mu życie, podając zastrzyk, a wcześniej głaszcze i czule trzyma za rękę. Pomaga przejść na druga stronę, towarzyszy w umieraniu. To kolejny kontrowersyjny temat: eutanazja. Reżyserka pokazuje dwie strony medalu:  skrócenie bezsensownego cierpienia, ale także pomyłkę. Bo raz Marian popełnia błąd, źle odczytuje intencje chorego. Scena, kiedy mężczyzna do końca walczy, broni się, nie chce umierać, jest przerażająca. Ale Marian nie jest okrutną, bezduszną panią-śmierć. Nie potrafi sobie z tym, co zrobiła, poradzić. Szuka pocieszenia u jedynej bliskiej jej osoby, przypadkowo poznanej sąsiadki (Też starszej! Dlaczego obcuje ze starością? Boi się ludzi? Nie potrafi nawiązać kontaktu z rówieśnikami?). Chciałaby rozgrzeszenia, ale żyje w duchowej pustce, nie jest osobą wierzącą, a więc nie ma jej kto odpuścić grzechu. Jak poradzić sobie z winą w takim świecie? Nie ma boskiego autorytetu, nie ma winy, nie ma kary, nie ma żalu, nie ma pokuty, nie ma wreszcie odpuszczenia grzechu. Ale Marian czuje się winna,  potrzebuje rozgrzeszenia. Czy Boga ma jej zastąpić sąsiadka, która problem zbywa ironią?

Świat Marian jest przeraźliwie pusty i samotny. Właśnie przeprowadziła się do jakiegoś koszmarnego, wielkiego, nowoczesnego, szklanego bloku, gdzie wszystko jest równie bezduszne i anonimowe. Wokół księżycowa pustka. Jej białe, surowe, puste mieszkanie zapełniają nierozpakowane kartony. Tak jakby była tu tylko na chwilę. Może obcując ze śmiercią, odczuwa tymczasowość, kruchość życia? Nie warto się zakorzeniać? Mościć sobie wygodne gniazdko? A może po prostu nie przywiązuje do tego wagi? Jest abnegatką? Minimalistką? W domu tylko śpi i ogląda telewizję. Długo wydaje się, że taki stan jej odpowiada. Ale to tylko pozory. Bo Marian marzy o bliskości, o miłości i o seksie. Tak bardzo, że ulega fascynacji okrutną sceną gwałtu, którą obserwuje z okna swojego pokoju, a potem błaga o miłość mężczyznę, z którym kilkakrotnie krzyżują się jej drogi. Może uwierzyła, że to nie przypadek, ale zrządzenie losu. Poniża się przed nim, daje się upokorzyć. To sceny, które najtrudniej znieść. Dręczyły mnie długo. Biedna, przeraźliwie chuda Marian, brzydka w swej kościstej nagości. Kiedy widzimy ją nagą, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że jej wysiłki są daremne. Inaczej niż bohaterka wspomnianego "Roku przestępnego"  pragnie nie tylko seksu, ale przede wszystkim miłości. Skąd jej samotność? Czy dlatego żyje sama, bo jest oschła i nieprzyjemna (scena w sklepie, wizyta pary znajomych)? Czy odwrotnie: oschłość to maska, która ma chronić ją przed światem? Jakby nie było, Marian budzi litość, współczucie, ale i jakiś rodzaj niechęci. A może złości?

Cóż, film zirytował mnie formą, ale jednocześnie nie dał o sobie zapomnieć. Mógłby podziałać jeszcze mocniej, gdyby nie ta forma właśnie. Mimo wszystko czekam na kolejny film Urszuli Antoniak. Ciekawe, jaki będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty