Można ich spotkać na ulicach włoskich, hiszpańskich, francuskich, a nawet portugalskich miast: Afrykanie handlujący biżuterią, podróbkami markowych torebek, okularami słonecznymi czy parasolami. Zwykle usmiechnięci, rozkładają na chodnikach swoje towary albo wędrują, nagabując turystów. Najczęściej opędzamy się od nich niecierpliwie, no bo po co nam kolejna para okularów? A nawet jeśli kupimy je od jednego z tych ulicznych handlarzy, to trudno oczekiwać, abyśmy natychmiast kupili następną. Kiedy zbliża się policja, szybko zwijają swój kramik i znikają. Czy zastanawiamy się, co robią w naszych miastach? Skąd się wzięli w Europie? Jaką drogę przebyli i dlaczego? Ja długo o tym nie myślałam. Kilka lat temu mignął mi gdzieś w prasie jakiś reportaż na ten temat, ale wtedy nawet go nie przeczytałam. Potem, nie wiem jak i kiedy, zaczęły mi wpadać w ucho przypadkowe strzępy informacji. Głośno było na ten temat przy okazji reportażu Witolda Szabłowskiego "Czyściec Stambułu" opublikowanego w Dużym Formacie, za który jesienią autor otrzymał jakąś prestiżową europejską nagrodę. Aż wreszcie w zeszłym roku mówiło się o problemie afrykańskich uchodźców całkiem sporo przy okazji wydanej w Polsce książki niemieckiego reportera Klausa Brinkbaumera "Afrykańska odyseja" (Czarne 2009), która została nominowana do pierwszej edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Wtedy jednak po nią nie sięgnęłam, dopiero niedawno wiedziona jakimś impulsem kupiłam i przeczytałam.
Nie jest to lektura przyjemna, mimo że połyka się ją jednym tchem. Czytelnik zostaje wytrącony ze swojego spokojnego świata, a jego dobre samopoczucie zburzone. Tyle że nie bardzo wiadomo, co dalej. Co można zrobić? Wpłacić pieniądze na konto jakiejś fundacji, która zajmuje się uchodźcami? Życzliwiej spojrzeć na ulicznych handlarzy z Afryki? Kupić od nich te cholerne okulary? Tylko tyle. Reszta nie zależy od nas, a od potężnych tego świata (czytaj: polityków), którzy na razie raczej robią wszystko, aby bronić się przed falą uchodźców. Wiadomo, każdy medal ma dwie strony, imigranci to też drobna przestępczość itd., itd. Tak tworzy się kwadratura koła, której nie sposób rozwiązać. Ale do rzeczy.
Klaus Brinkbaumer wraz z fotografem Markusem Matzelem i Afrykaninem Johnem Ampanem wędrują śladami afrykańskich uchodźców z państw Afryki Zachodniej: Ghany, Beninu, Nigerii, Senegalu czy Mauretanii. Oni są w komfortowej sytuacji: mają pieniądze, stać ich na transport, jedzenie, spanie. Tylko John musi uważać, mimo że ma europejski paszport. Czarny kolor skóry automatycznie naraża go na podejrzliwość nawet wśród swoich. To on poddawany jest skrupulatnym kontrolom na granicach, to on trafia do aresztu, skąd go trzeba wykupić, to on stanie się ofiarą napadu. Od jego towarzyszy chce się tylko pieniędzy, bo w Afryce każdy biały traktowany jest jak krezus, o czym pisał już Kapuściński w "Hebanie" (Brinkbaumer często powołuje się na polskiego reportera, który jest dla niego autorytetem). Podróż tej trójki potrwa kilka tygodni, Afrykańczycy wędrują od kilku miesięcy do kilku lat. Częściej nie docierają do upragnionego celu (Europy), niż go osiągają. Dlaczego? Przyczyn jest wiele. Po drodze zwykle kończą się im pieniądze (na wyjazd składa się najczęściej cała rodzina, wierząc, że jeśli się uda, to wybraniec losu będzie żyłą złota i tak rzeczywiście się dzieje), więc próbują zarobić, aby udać się w dalszą drogę, a o zarobek wcale nie jest łatwo. Często padają ofiarami nieuczciwych pośredników specjalizujących się w transporcie uciekinierów (wokół nich stworzył się w Afryce cały przemysł). Wielu nie przetrwa podróży na pace wypełnionej po brzegi zdezelowanej ciężarówki: kto siedzi z brzegu czy na końcu, może wypaść. Kiedy dotrą do Algierii, skąd już, jak się wydaje, tylko krok do osiągnięcia celu, narażeni są na deportację. Arabskie kraje Afryki Północnej, które z wyższością patrzą na resztę kontynentu, od jakiegoś czasu ochoczo współpracują z rządami państw europejskich w zwalczaniu nielegalnych imigrantów (robią to oczywiście za europejskie pieniądze). Wielu ginie w czasie przeprawy przez Cieśninę Gibraltarską. Europa jest tu na wyciągnięcie ręki, widać jej oświetlone brzegi, ale morze jest zdradliwe, łodzie zdezelowane i przeciążone. Wiadomości o takich tragediach czasem przebijają sie i u nas przez informacyjny szum. Wreszcie kiedy uda im się pokonać ostatnią przeszkodę, najczęściej zostają złapani i deportowani do swoich krajów. Tyle że drogę powrotną odbędą w komfortowych warunkach samolotem. Mała to jednak pociecha. Wielu spróbuje jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Niektórzy utkną na lata gdzieś w pustynnym Nigrze, na pustyniach Algierii czy w zaułkach Tangeru. Będą wegetować, żyć prawie powietrzem, jak szczury uciekać do swoich nor. W jednej parze dżinsów, kilku podkoszulkach, zniszczonych butach. Gnieżdżą się po kilkunastu w zatęchłych norach albo w pustynnych obozach. Najczęściej milczą, niewiele się ruszają, żeby oszczędzić siły, są apatyczni. Ich jedyną rozrywkę stanowi płyta odsłuchiwana w diskmenie, ale i to do czasu, kiedy nie padnie łupem złodzieja. Albo mecz oglądany w jakiejś spelunie Tangeru. Żeby go obejrzeć, muszą coś kupić, więc w kilku składają się na butelkę coli czy piwa, które potem sączą po łyku w nieskonczoność. Wystarczy? A to przecież nie wszystko. To zaledwie wierzchołek góry lodowej.
Dlaczego ryzykują i wybierają się w tę beznadziejną podróż donikąd? Wiadomo, z biedy, z braku perspektyw, z chęci zapewnienia lepszego życia rodzinie, zwłaszcza dzieciom, ale też często z naiwności. Ci, którym się udało, ślą bliskim pieniądze, ale najczęściej w zbyt optymistycznych barwach rysują swoją sytuację. Nie mówią o tym, jaką poniewierkę przeszli, czym naprawdę się zajmują, w jakich warunkach żyją, często przebywając w Europie nielegalnie. Mechanizm, który doskonale znamy też z naszego podwórka. Brinkbaumer w swojej książce kreśli historię i współczesną sytuację państw, z których pochodzą uchodźcy i przez które wiedzie ich trasa. Są to często kraje, które zmarnowały swoją szansę (ropa, bogactwa naturalne) przez nieudolne, despotyczne rządy, wszechobecną korupcję, nepotyzm. Bieda, bezrobocie, przestępczość, niesprzyjające warunki naturalne, zmiany klimatyczne (brak opadów powoduje pustynnienie coraz większych obszarów). Opisy pogrążonych w chaosie i beznadziei miast takich jak Lagos, Benin City czy Agadez budzą strach i litość dla tych, którzy muszą z wyroku losu w nich mieszkać. Paradoks polega na tym, że uchodźcy to zwykle najlepsze jednostki: wykształceni, mobilni, zaradni. Jak Afryka ma się bez nich rozwijać? Ale jakie perspektywy Afryka daje swoim inżynierom, lekarzom, nauczycielom, prawnikom? Koło się zamyka.
Na książkę niemieckiego reportera składają się też wypowiedzi uchodźców spotykanych w drodze albo w Europie. Poznajemy ich losy, często tragiczne. Tylko nielicznym się udało. Dzięki temu uciekinierzy nie stanowią anonimowej masy, ale mają konkretne imiona i nazwiska, twarze, za którymi stoją ich historie. Jest to jednak przede wszystkim niezwykła, wręcz filmowa, opowieść o Johnie Ampanie, któremu podróż do ziemi obiecanej zajęła cztery lata. Jemu się właściwie udało. Po czternastu latach razem z reporterami wraca na chwilę do swojego miasta, do swojej rodziny, której już właściwie nie zna. To też cena, jaką płacą uchodźcy i ich najbliżsi za podjętą decyzję. Ci, którym się powiodło, najczęściej zakładają drugą rodzinę w Europie, co nie stanowi zresztą jakiejś specjalnej tajemnicy, ale pierwszą, tę afrykańską, cały czas wspierają finansowo. Książka jest też opowieścią o Afryce i jej mieszkańcach, jest swoistym przewodnikiem Johna Ampana, który co jakiś czas udziela reporterowi i czytelnikom zwięzłej lecji pod tytułem "Afrykański dla początkujących". Objaśnia w nim meandry mentalności Afrykanów, tłumaczy ich kulturową odmienność od Europejczyków, często jest wobec swoich ziomków krytyczny.
Brinkbaumer opisując problem, stara się wyważyć racje. Z jednej strony ustami jednego z uchodźców oskarża Europejczyków, pisząc:
" Nasz problem jest waszym problemem i problemem wszystkich, jest problemem ludzkości. Ale wy Europejczycy chcecie cieszyć się waszym pięknym światem i o nic się nie troszczyć. Tylko że tak się już nie da (...). Świat stracił równowagę, a wy Europejczycy chcecie zyskać na czasie, zachować jak najdłużej wasze życie w obecnej postaci."
Z drugiej strony powołuje się na opinię ekonomistki Axelle Kabou, która twierdzi:
" że Afryka jest w znacznie większym stopniu sama odpowiedzialna za swoją sytuację , niż to Afrykanom w smak. Od zawsze wierzą oni mianowicie, że reszta świata winna im jest ratunek, wchodzą w rolę ofiary i żebraka (...)."
"Afrykańska odyseja" wpędziła mnie w czarny nastrój, poczucie beznadziei i niesprawiedliwości świata. Wystarczy, że całkowicie bez swojej winy urodzisz się w niewłaściwym miejscu lub w niewłaściwym czasie, albo jedno i drugie, i twój los jest przesądzony. Jesteś skazany na beznadziejną egzystencję. Wnioski nasunęły się same, ale to zbyt osobiste, żeby tu o tym pisać. I dopiero film "Ludzie Boga", o którym pisałam ostatnio, przywrócił mi utraconą egzystencjalną równowagę. Mimo wszystko cały czas tkwi we mnie poczucie dyskomfortu i niemożności, bo zrobić można naprawdę niewiele.
Kto nie boi się czytelniczych wyzwań, kto przynajmniej chce wiedzieć, co dzieje się za naszą miedzą, ten musi tę książkę przeczytać, mimo że nie jest miła i przyjemna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz