"Czarny czwartek" Antoniego Krauzego. Na szczęście nie historyczna czytanka.

Miłośnicy kina pewnie się już zorientowali, że warto iść na "Czarny czwartek", film o masakrze w Gdyni w grudniu 1970 roku. Promocja filmu jest dość głośna, Kazik śpiewający balladę o Janku Wiśniewskim nie schodzi z ekranów telewizora, a recenzje są dobre czy nawet bardzo dobre. Takim produkcjom zawsze towarzyszy obawa, że będą historycznymi czytankami albo nieznośnie patetycznymi agitkami patriotycznymi. Kiedy niedawno obejrzałam "Jak zostać królem", poczułam zazdrość, że Anglicy potrafią zrobić o swojej historii film przykuwający uwagę, na który walą tłumy. Czy tłumy będą walić na "Czarny czwartek", nie wiem, ale moim zdaniem ten film ma w sobie potencjał, aby widzów przyciągnąć. Jest naprawdę bardzo dobrze zrobiony, trzyma w napięciu, przeraża i po prostu wzrusza. Scenarzyści Mirosław Piepka i Michał Pruski, którzy w 1970 byli gdyńskimi licealistami, opowiadają historię zgodnie z regułą filmów katastroficznych: na ekranie śledzimy losy jednej rodziny. Podążając jej tropem, poznamy prawdę o tamtych zdarzeniach. Wiadomo, że taki zabieg wciąga widza: łatwiej się wzruszyć losem kogoś, kogo znamy i lubimy, niż losami anonimowego tłumu. Jeszcze lepiej działa ten mechanizm, kiedy bohaterowie są postaciami autentycznymi. Tak jest w tym wypadku. Ekranowa rodzina to Stefania i Brunon Drywowie, i ich trójka małych dzieci. Nazwisko Drywy z racji porządku alfabetycznego wyryto jako pierwsze na tablicy upamiętniającej ofiary tamtych wydarzeń i jako pierwsze wyczytywane jest na wszelkich uroczystościach. Miał trzydzieści cztery lata, był najstarszy spośród zabitych, najmłodszy to piętnastolatek. Historia rodziny przeplata się z dokładnie odtworzonymi scenami manifestacji, protestów, negocjacji, aresztowań i narad partyjnych funkcjonariuszy. Reżyser wykorzystał też sporo materiałów archiwalnych, również dźwiękowych. Świetnie oddane jest tło obyczajowe: młody widz sporo się dowie o realiach życia w PRL-u. Film jest naprawdę dla każdego: i dla tych, którzy tamte czasy pamiętają i coś na ten temat wiedzą, i dla tych, którym grudzień 1970 kojarzy się z jeszcze jedną nudną, historyczną datą. Jednym słowem "Czarny czwartek" to pozycja obowiązkowa. A kto widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Tym razem będzie pewnie krócej, bo sporo napisałam w części pierwszej. Jak już wspomniałam, mnie film trzymał w napięciu i autentycznie wzruszył. Szczególnie pierwsza i ostatnia część, kiedy śledzimy losy rodziny Drywów. Oczywiście zgodnie z konwencją (także dlatego że wydarzenia są autentyczne) dobrze wiemy, że Wigilia 1969, od której film się zaczyna, jest ostatnią taką w tej rodzinie. Ich nadzieje na szczęśliwe życie związane z nowym mieszkaniem brutalnie zweryfikuje historia.

Brunon Drywa nie musiał zginąć. Nie był członkiem komitetu strajkowego, nie brał udziału w manifestacjach i strajku, był zwyczajnym człowiekiem nieintersującym się polityką. Kiedy zamknęli stocznię, został w domu i poświęcał wolny czas dzieciom. I on, i jego żona, i ich lokator (postać autentyczna) nie bardzo orientowali się, co dzieje się w centrum Gdyni czy w Gdańsku. (Dziś wydaje się to nieprawdopodobne, ale w dobie przedinternetowej, kiedy nieliczni mieli telefony, kiedy władza ściśle reglamentowała wiadomości, to możliwe.) Znamy takie sytuacje choćby teraz z Egiptu: podczas gdy w centrum dzieje się historia, gdzieś na obrzeżach toczy się zwyczajne życie. Kiedy manifestanci stoją pod budynkiem Rady Miasta, Brunon Drywa spaceruje ze swoją córeczką. Gdyby nie przypadek, żyłby. Gdyby siedział w innym wagonie ... Jest to więc też kolejny film o tym, jak przypadek i historia, tym razem na spółkę, burzą czyjeś życie.

Przejmujące i wzruszające są sceny manifestacji, pochodu z ciałem zabitego niesionym na drzwiach, przykrytym zakrwawioną flagą, bicia na komendzie (szczególnie historia młodego chłopaka, który, jak twierdzi, idzie tylko do matki pracującej w szpitalu), pacyfikowania komitetu strajkowego czy wreszcie sceny szpitalne. Ale najbardziej ściska za gardło ostatnia część filmu: poszukiwanie Brunona, który trafił do szpitala, wiadomość o jego śmierci, próba odebrania zwłok i wreszcie pogrzeb pod osłoną nocy, aby nikt nie dowiedział się o tym, co się wydarzyło. No i dalsze losy żony i dzieci zmarłego:  ucieczka z Gdyni. Ich tragedia nie polega tylko na tym, że nagle tracą  męża i ojca, w dodatku jedynego żywiciela rodziny. Oni też są ofiarami władzy. Ponieważ wiedzą, co się wydarzyło, są  prześladowani. Powinni zniknąć, aby milczeć. Nie będą mogli godnie pożegnać się ze swoim zmarłym i tylko ludzkim odruchom urzędnika, który z obowiązku towarzyszy smutnemu panu ze służb bezpieczeństwa, zawdzięczają to, że w pogrzebie oprócz żony mogą uczestniczyć  najstarszy syn, brat zabitego i jego żona. Dopełnieniem jest ballada o Janku Wiśniewskim, śpiewana przez Kazika już na napisach, która nie pozwala ruszyć się z fotela.

Po ludzku, życzliwie zachowa się jeszcze kilka osób. Żołnierz, który eskortuje Stefanię i jej szwagra do szpitala mimo godziny policyjnej (a przecież mógł ich aresztować). Przewodniczący rady miasta, który jako jedyny przedstawiciel władz poważnie traktuje manifestantów (te sceny świetnie pokazują jak sytuacja przerasta miejscową władzę: miotają się między strachem przed manifestantami a przed partyjną górą). Sekretarz partii ze stoczni, który broni delegacji robotników przed aresztowaniem i przechodzi na ich stronę.  Reszta to aroganccy, bezduszni, bezwzględni partyjniacy, którzy w zaciszu swych ogromnych, pustych gabinetów bez mrugnięcia okiem decydują o ludzkim życiu. Głos im nie zadrży, kiedy wydają rozkazy. Także wojsko i milicja brutalnie rozpędzająca manifestację, sadystycznie wyżywająca się na zatrzymanych. Także ci wszyscy, których nie zobaczymy na ekranie, a którzy mataczą, aby zatuszować fakt, że zginęli ludzie (ich reprezentantem jest między innymi ten smutny pan ze służb bezpieczenstwa). Bezduszność, zobojętnienie i okrucieństwo znakomicie podkreślają autentyczne nagrania rozmów toczonych przez milicjantów, którzy przekazują sobie informacje o posuwających się ulicami Gdyni manifestantach niosących na drzwiach zabitego chłopaka. Wierne odtworzenie wydarzeń to kolejna zaleta tego znakomicie zdokumentowanego filmu. Nawet treść rozmów toczonych w Warszawie podczas narady w gabinecie Gomulki jest prawdziwa

Świetnie oddany jest klimat tamtych lat. Stroje, wygląd mieszkań czy ulic, a wreszcie warunki życia: radość z otrzymanego mieszkania, dzwonienie od sąsiadów, którzy mają telefon, pożyczanie pralki, szynka ofiarowana w prezencie, którą trzyma się na święta. Szary, smutny świat, chociaż bohaterowie są szczęśliwi, snują plany na przyszłość, póki historia nie zrujnuje im życia.

Jeśli miałabym się czegoś czepiać, to tego, że film w środkowej części traci nieco na dramaturgii. Dzieje się tak wtedy, kiedy sceny manifestacji i te w szpitalu przeplatają się ze scenami narad władz. Może jest tego odrobinę za dużo? Swój pierwotny rytm film odzyskuje, gdy reżyser znowu pochyla się nad losami rodziny Drywów.

Co jeszcze? Znakomite aktorstwo odtwórców głównych ról i tych odtwarzających postacie polityków. Kilka gestów, mimika twarzy, ton głosu, melodia słów tworzą postać. Widać panikę i strach miejscowych władz, i bezduszność, pewność siebie i władczość tych z Warszawy, którzy nieznoszącym sprzeciwu głosem wydają rozkazy.

Miało być krótko, ale, jak często, poniosło mnie i wyszło sporo, a i tak mam poczucie, że nie o wszystkim napisałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty