Urzekła mnie powolna narracja i wszechogarniający smutek. Niewiele się dzieje, wszak to zwykły dzień profesora Falconera. Trzeba wstać, ubrać się, zjeść śniadanie i pojechać na uczelnię, a tam poprowadzić zajęcia ze studentami. Problem polega na tym, że do tego wszystkiego trudno się zmusić. Od kilku miesięcy, jakie upłynęły od nagłej smierci Jima, George nie może odnaleźć sensu istnienia. Wszystko przypomina mu ukochanego: dzwoniący telefon, książka, podglądani ukradkiem sąsiedzi, wizyta w pobliskim barze. Obserwujemy bohatera, który nagle zastyga w zamyśleniu i wspomina, a my podążamy za tokiem jego wspomnień wywoływanych przez przedmioty czy zdarzenia. Colin Firth, grający profesora Falconera, nie rozpacza, jest spokojny, zamyślony, ociężały, zmęczony (to jak mantrę podkreślają osoby, z którymi się spotyka tego dnia). Nikomu się nie zwierza, rzuca niezobowiązujące uwagi czy komplementy, którymi przykrywa to, co czuje naprawdę. Jest sam ze swoim bólem. Niewielu wie, co go spotkało. Jego rozpacz wyczytujemy ze spojrzeń, min, gestów, tonu głosu. Poważny, dostojny, postarzony aktor nie przypomina tu siebie. Pewnym dysonansem są sceny, kiedy wypróbowuje pozycję, w jakiej strzeli sobie w głowę, do czego tak starannie przez cały dzień się szykował, porządkując swoje sprawy. I o ile te przygotowania wyglądają bardzo przekonywująco (wszystko, co robi, robi po raz ostatni, żegna się ze światem, co podkreśla zwolnione tempo tych scen), o tyle próby z pistoletem są raczej śmieszne i groteskowe. W tym momencie ginie prawda, której dotyka ten film: poczucie utraty sensu, brak powodu dla dalszego trwania.
Ale w tym filmie dostrzegam więcej. Nie tylko George zmaga się z samotnością i bezsensownością egzystencji. Podobnie jest z Charlottą (Julianne Moore), jedyną przyjaciółką, pierwszą miłością Falconera. Kiedy na moment zrzuca maskę beztroskiej, pustej kobiety, która dzień spędza właściwie na niczym, bo materialny dostatek do niczego jej nie zmusza, przekonujemy się, że i ona jest przeraźliwie samotna. Za nią nieudane małżeństwo, dorosły syn (albo córka, nie pamiętam), wyprowadził się z domu, a ona nie ma pracy czy czegokolwiek, co wypełniłoby jej puste życie. Tęskni za miłością i zazdrości Georgowi, bo chociaż cierpi, ma za sobą prawdziwą miłość i teraz jakieś sensowne zajęcie. Takich postaci, które za maską beztroski i zadowolenia chowają samotność i ból istnienia, jest tu więcej. Taki jest młody chłopak z Madrytu, który przyjechał do Los Angeles w poszukiwaniu filmowej kariery, taki jest też Kenny, student Georga, dzięki któremu porzuca myśl o samobójstwie. Ci ludzie skrywają swoje historie, które migną tylko w czasie przypadkowych spotkań. Może dlatego ludzkie twarze w tym filmie momentami przypominają twarze lalek: nieruchome, sztuczne, z przyklejonym uśmiechem.
Jeśli coś mam za złe "Samotnemu mężczyźnie", to chyba to, że nie wychodzi poza smutek i melancholię. Nie wstrząsnął mną tak, jak inne obrazy mierzące się z podobnym tematem np. "Tajemnica Brokeback Mountain" czy "Cienista dolina". Cierpienie tamtych bohaterów zapadło we mnie głęboko, mimo że podobnie jak tu nie było spektakularnych spazmów i szlochów. Mimo tego film wart jest obejrzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz