
Nie jest to, jak mogłoby się wydawać, zbiór wywiadów. Czasem autor cytuje wypowiedzi i wspomnienia swoich rozmówców, czasem po prostu zdaje z nich relację, innym razem cytuje fragmenty rozmaitych tekstów, w których wypowiadali się o Tyrmandzie. W dużej mierze książkę można nazwać rewersem "Dziennika 1954", ponieważ większość osób, z którymi Mariusz Urbanek spotkał się dla jej potrzeb, została przez Tyrmanda uwieczniona na jego kartach. Często złośliwie i niepochlebnie. W czasie tych rozmów konfrontują się z jego opinią - niektórzy bywają zdziwieni, inni rozczarowani, są tacy, którzy twierdzą, że Tyrmand zupełnie rozminął się z faktami na ich temat, chcąc się na nich odegrać, jeszcze inni zgadzają się z jego oceną nawet wtedy, kiedy nie jest dla nich korzystna. Ale oczywiście przede wszystkim celem autora jest próba odpowiedzi na pytanie - jaki był Tyrmand naprawdę?
Mimo tego że nie jest to klasyczna biografia, można dowiedzieć się wiele o życiu i recepcji twórczości autora "Złego", a to także dlatego, że Mariusz Urbanek uporządkował chronologicznie relacje ze spotkań, które odbył. Dlatego najpierw rozmawia z tymi, którzy najlepiej znali go z czasów przedwojennych i okupacyjnych, kończy na tych, którzy mieli z nim kontakt do końca, także wtedy, kiedy zamieszkał w mitologizowanej przez siebie i wielbionej Ameryce (czytaj w USA). Oczywiście często bywa tak, że ktoś, kto pamięta Tyrmanda na przykład z czasów wileńskich, czyli okupacyjnych, spotykał go również potem w Warszawie, dlatego wielokrotnie wracają w książce te same fakty, zdarzenia, miejsca, tematy. W niczym to jednak nie przeszkadza. Przeciwnie, jest bardzo ciekawe, bo rozmówcy Mariusza Urbanka często to samo zdarzenie, ten sam fakt widzą i interpretują zupełnie inaczej.
I tu wracam do zasadniczego pytania tej książki - jaki naprawdę był Tyrmand? Czytelnik szybko musi dojść do wniosku, że nie ma jednej odpowiedzi. Niemal każdy pamięta go inaczej, te same zdarzenia interpretowane są w odmienny sposób, niektórzy wręcz twierdzą, że coś się nigdy nie zdarzyło. Szczególnie kobiety, z którymi się spotykał, często były zdziwione tym, co napisał o nich w swoim "Dzienniku 1954" - one widziały ich znajomość w zupełnie innym świetle. Co ciekawe, najczęściej przywiązywały do niej mniejszą wagę, niż on nadał jej w swoich zapiskach. Albo po latach tak twierdzą. Tym bardziej nie ma takiej samej opinii o jego książkach. Jedni zupełnie nie cenią jego powieści i opowiadań, inni dostrzegają ich wagę w czasach, kiedy powstały. Krzysztof Teodor Toeplitz, jeden z kilku najbliższych Tyrmandowi, twierdzi, że nieporozumienie tkwi w tym, jak Tyrmand rozumiał literaturę. Dla niego dobra literatura to taka, którą się czyta, a nie niszowa. Dlatego taką pisał. Jedno chyba nie jest przedmiotem sporu - Tyrmand chciał być pisarzem, marzył o sławie i docenieniu swojej twórczości. Większość zgadza się też, że najważniejszy w jego literackim dorobku pozostaje "Dziennik 1954". I tu znowu kontrowersja - powstał rzeczywiście wtedy czy znacznie później na emigracji, ewentualnie na bazie jakichś notatek, które autor robił na bieżąco i przechował? Dziś przynajmniej ten spór został rozstrzygnięty - wiadomo, że "Dziennik 1954" jest rzeczywiście dziennikiem. Skąd tak rozbieżne opinie? Pewnie z wielu różnych powodów. Jednym z nich jest pamięć, która filtruje wspomnienia. Stąd zaprzeczanie niektórym faktom - ktoś mógł zwyczajnie o czymś zapomnieć.
Czego wobec tego dotyczą kontrowersje? Największe chyba oceny jego postawy politycznej w latach pięćdziesiątych. Czy rzeczywiście był taki odważny i niezłomny? Czy rzeczywiście stanowił wyrzut sumienia dla środowiska literatów? Większość z nich szła przecież na jakieś koncesje z władzą, a on wolał biedować niż zawierać kompromisy. Czy był autorytetem i niedoścignionym wzorem? Mnie bardzo spodobała się taka opinia - Tyrmand nie walczył ze światem, ale go nienawidził. Pod słowem świat należy rozumieć oczywiście powojenną polską rzeczywistość - komunistyczną, stalinowską. Dlatego Tyrmand odmawiał uczestniczenia w niej. Wielu jednak bagatelizuje jego niezłomność, twierdzą, że był po prostu śmieszny, że się kreował, że przybierał maski, że miał kompleks niskiego wzrostu, że zawsze był konserwatystą, a nie stał się nim dopiero w Ameryce, jak się powszechnie uważa, że wcale nie zmienił poglądów, tylko taki właśnie był. Kontrowersje budzi jego katolicyzm - udawany czy prawdziwy? - ukrywanie faktu, że w okresie wileńskim był redaktorem i pisał felietony dla "Komsomolskiej Prawdy", wielu nie rozumie, dlaczego ukrywał żydowskie pochodzenie i opowiadał, że wywodzi się z rodziny baronów kurlandzkich. Akurat w świetle tego, co wiemy dzisiaj, przemilczenie faktu, że był Żydem, nie musi dziwić. Większość ocalałych z Zagłady tak właśnie robiła po prostu ze strachu przed antysemityzmem. Jedna z osób wypowiadających się w książce twierdzi nawet, że na pewno nie wytrzymałby nagonki z Marca 68. Wyjechał kilka lat wcześniej.
Co zabawne, rozmówcy Mariusza Urbanka inaczej widzą nawet kwestię jego legendarnego sposobu ubierania się. Owszem, chyba wszyscy przyznają, że przywiązywał do tego niezwykłe znaczenie i zwracał uwagę swoim strojem, ale już co do kolorowych skarpetek zdania są odmienne - niektórzy twierdzą, że wcale nie były kolorowe. Są tacy, którzy oburzają się, że nazywało się go bikiniarzem, a inni, że to mu wcale nie uwłacza. Te różnice być może wynikają z odmiennej interpretacji słowa bikiniarz. Za to chyba największa zgoda panuje w ocenie konserwatywnej wolty, jakiej dokonał w okresie amerykańskim. Chociaż, o czym wspominałam, nielicznych ona wcale nie dziwi - zawsze był konserwatystą i kropka. Co jakiś czas ktoś przywołuje słynne zdanie Tyrmanda z artykułu w "New Yorkerze" - Postanowiłem bronić Ameryki przed nią samą.
Bardzo, bardzo ciekawa książka. Konieczne uzupełnienie lektury "Dziennika 1954". Cieszę się, że na nią trafiłam. Świetnie się czyta. No i znakomita odtrutka na dzisiejsze trudne czasy. Kto chce się oderwać od pandemii i związanych z nią problemów, kto nie potrafi teraz czytać książek wagi ciężkiej, bo dość ma swoich lęków i kłopotów, śmiało może sięgnąć po "Złego Tyrmanda" Mariusza Urbanka, nawet jeśli nie zna "Dziennika 1954".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz