Mariusz Urbanek "Zły Tyrmand"

Po przeczytaniu "Dziennika 1954" Leopolda Tyrmanda zaczęłam szperać w internecie, poszukując informacji na temat pisarza. No bo niby wiadomo, kim był, znana jest jego legenda, ale kiedy przyszło do konkretów, okazało się, że tak wielu informacji o nim wcale nie miałam. Wtedy właśnie odkryłam książkę Mariusza Urbanka, cenionego specjalisty od biografii, "Zły Tyrmand" (Iskry 2020). Po raz pierwszy ukazała się w roku 1992 w innym wydawnictwie, potem wychodziła już kilkakrotnie w Iskrach w wersji trochę poszerzonej. Początkowo sądziłam, że to typowa biografia, tak jednak nie jest. "Zły Tyrmand" to efekt rozmów autora z ludźmi, którzy znali pisarza. Jak słusznie zauważa Mariusz Urbanek we wstępie napisanym specjalnie do tego wydania, dziś takiej książki nie można byłoby napisać z tej prostej przyczyny, że znakomita większość z osiemdziesięciu osób, które się w niej wypowiadają, już nie żyje. Chwała więc autorowi za to, że wpadł przed laty na pomysł, aby wysłuchać tych, którzy Tyrmanda znali. 

Nie jest to, jak mogłoby się wydawać, zbiór wywiadów. Czasem autor cytuje wypowiedzi i wspomnienia swoich rozmówców, czasem po prostu zdaje z nich relację, innym razem cytuje fragmenty rozmaitych tekstów, w których wypowiadali się o Tyrmandzie. W dużej mierze książkę można nazwać rewersem "Dziennika 1954", ponieważ większość osób, z którymi Mariusz Urbanek spotkał się dla jej potrzeb, została przez Tyrmanda uwieczniona na jego kartach. Często złośliwie i niepochlebnie. W czasie tych rozmów konfrontują się z jego opinią - niektórzy bywają zdziwieni, inni rozczarowani, są tacy, którzy twierdzą, że Tyrmand zupełnie rozminął się z faktami na ich temat, chcąc się na nich odegrać, jeszcze inni zgadzają się z jego oceną nawet wtedy, kiedy nie jest dla nich korzystna. Ale oczywiście przede wszystkim celem autora jest próba odpowiedzi na pytanie - jaki był Tyrmand naprawdę? 

Mimo tego że nie jest to klasyczna biografia, można dowiedzieć się wiele o życiu i recepcji twórczości autora "Złego", a to także dlatego, że Mariusz Urbanek uporządkował chronologicznie relacje ze spotkań, które odbył. Dlatego najpierw rozmawia z tymi, którzy najlepiej znali go z czasów przedwojennych i okupacyjnych, kończy na tych, którzy mieli z nim kontakt do końca, także wtedy, kiedy zamieszkał w mitologizowanej przez siebie i wielbionej Ameryce (czytaj w USA). Oczywiście często bywa tak, że ktoś, kto pamięta Tyrmanda na przykład z czasów wileńskich, czyli okupacyjnych, spotykał go również potem w Warszawie, dlatego wielokrotnie wracają w książce te same fakty, zdarzenia, miejsca, tematy. W niczym to jednak nie przeszkadza. Przeciwnie, jest bardzo ciekawe, bo rozmówcy Mariusza Urbanka często to samo zdarzenie, ten sam fakt widzą i interpretują zupełnie inaczej. 

I tu wracam do zasadniczego pytania tej książki - jaki naprawdę był Tyrmand? Czytelnik szybko musi dojść do wniosku, że nie ma jednej odpowiedzi. Niemal każdy pamięta go inaczej, te same zdarzenia interpretowane są w odmienny sposób, niektórzy wręcz twierdzą, że coś się nigdy nie zdarzyło. Szczególnie kobiety, z którymi się spotykał, często były zdziwione tym, co napisał o nich w swoim "Dzienniku 1954" - one widziały ich znajomość w zupełnie innym świetle. Co ciekawe, najczęściej przywiązywały do niej mniejszą wagę, niż on nadał jej w swoich zapiskach. Albo po latach tak twierdzą. Tym bardziej nie ma takiej samej opinii o jego książkach. Jedni zupełnie nie cenią jego powieści i opowiadań, inni dostrzegają ich wagę w czasach, kiedy powstały. Krzysztof Teodor Toeplitz, jeden z kilku najbliższych Tyrmandowi, twierdzi, że nieporozumienie tkwi w tym, jak Tyrmand rozumiał literaturę. Dla niego dobra literatura to taka, którą się czyta, a nie niszowa. Dlatego taką pisał. Jedno chyba nie jest przedmiotem sporu - Tyrmand chciał być pisarzem, marzył o sławie i docenieniu swojej twórczości. Większość zgadza się też, że najważniejszy w jego literackim dorobku pozostaje "Dziennik 1954". I tu znowu kontrowersja - powstał rzeczywiście wtedy czy znacznie później na emigracji, ewentualnie na bazie jakichś notatek, które autor robił na bieżąco i przechował? Dziś przynajmniej ten spór został rozstrzygnięty - wiadomo, że "Dziennik 1954" jest rzeczywiście dziennikiem. Skąd tak rozbieżne opinie? Pewnie z wielu różnych powodów. Jednym z nich jest pamięć, która filtruje wspomnienia. Stąd zaprzeczanie niektórym faktom - ktoś mógł zwyczajnie o czymś zapomnieć.

Czego wobec tego dotyczą kontrowersje? Największe chyba oceny jego postawy politycznej w latach pięćdziesiątych. Czy rzeczywiście był taki odważny i niezłomny? Czy rzeczywiście stanowił wyrzut sumienia dla środowiska literatów? Większość z nich szła przecież na jakieś koncesje z władzą, a on wolał biedować niż zawierać kompromisy. Czy był autorytetem i niedoścignionym wzorem? Mnie bardzo spodobała się taka opinia - Tyrmand nie walczył ze  światem, ale go nienawidził. Pod słowem świat należy rozumieć oczywiście powojenną polską rzeczywistość - komunistyczną, stalinowską. Dlatego Tyrmand odmawiał uczestniczenia w niej. Wielu jednak bagatelizuje jego niezłomność, twierdzą, że był po prostu śmieszny, że się kreował, że przybierał maski, że miał kompleks niskiego wzrostu, że zawsze był konserwatystą, a nie stał się nim dopiero w Ameryce,  jak się powszechnie uważa, że wcale nie zmienił poglądów, tylko taki właśnie był. Kontrowersje budzi jego katolicyzm - udawany czy prawdziwy? - ukrywanie faktu, że w okresie wileńskim był redaktorem i pisał felietony dla "Komsomolskiej Prawdy", wielu nie rozumie, dlaczego ukrywał żydowskie pochodzenie i opowiadał, że wywodzi się z rodziny baronów kurlandzkich. Akurat w świetle tego, co wiemy dzisiaj, przemilczenie faktu, że był Żydem, nie musi dziwić. Większość ocalałych z Zagłady tak właśnie robiła po prostu ze strachu przed antysemityzmem. Jedna z osób wypowiadających się w książce twierdzi nawet, że na pewno nie wytrzymałby nagonki z Marca 68. Wyjechał kilka lat wcześniej. 

Co zabawne, rozmówcy Mariusza Urbanka inaczej widzą nawet kwestię jego legendarnego sposobu ubierania się. Owszem, chyba wszyscy przyznają, że przywiązywał do tego niezwykłe znaczenie i zwracał uwagę swoim strojem, ale już co do kolorowych skarpetek zdania są odmienne - niektórzy twierdzą, że wcale nie były kolorowe. Są tacy, którzy oburzają się, że nazywało się go bikiniarzem, a inni, że to mu wcale nie uwłacza. Te różnice być może wynikają z odmiennej interpretacji słowa bikiniarz. Za to chyba największa zgoda panuje w ocenie konserwatywnej wolty, jakiej dokonał w okresie amerykańskim. Chociaż, o czym wspominałam, nielicznych ona wcale nie dziwi - zawsze był konserwatystą i kropka. Co jakiś czas ktoś przywołuje słynne zdanie Tyrmanda z artykułu w "New Yorkerze" - Postanowiłem bronić Ameryki przed nią samą.

Bardzo, bardzo ciekawa książka. Konieczne uzupełnienie lektury "Dziennika 1954". Cieszę się, że na nią trafiłam. Świetnie się czyta. No i znakomita odtrutka na dzisiejsze trudne czasy. Kto chce się oderwać od pandemii i związanych z nią problemów, kto nie potrafi teraz czytać książek wagi ciężkiej, bo dość ma swoich lęków i kłopotów, śmiało może sięgnąć po "Złego Tyrmanda" Mariusza Urbanka, nawet jeśli nie zna "Dziennika 1954".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty