Książkę "Petersburg. Miasto snu" Joanny Czeczott (Czarne 2017) kupiłam już jakiś czas temu, ale dopiero teraz zmobilizowana faktem, że znalazła się w ścisłym finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, przeczytałam. Kto przynajmniej od czasu do czasu sięga po literaturę rosyjską, temu temat - opowieść o Petersburgu, podobnie jak autorce, musi wydać się interesujący. Już w samym wyobrażeniu miasta nad Newą jest coś ekscytującego, a jeśli kiedyś było się w dawnej stolicy Rosji i pamięta się choćby mglisty obraz, tym bardziej chce się, przynajmniej dzięki lekturze, odbyć kolejną, tym razem wirtualną, podróż. Byłam w Petersburgu w dzieciństwie, jeszcze z rodzicami. Wygrzebuję z pamięci obrazy długich ulic, pałaców, kanałów, ogrodów, Aurory, ruchomych schodów zwożących pasażerów w czeluście najgłębszego metra (zapamiętałam ludzi czytających książki), białych nocy, bo odwiedziliśmy Petersburg na przełomie czerwca i lipca. Czy rzeczywiście pamiętam? Czy tylko sobie wyobrażam?
Myślałam, że "Petersburg. Miasto snu" to po prostu jeszcze jeden zbiór reportaży, jakich wiele czytałam. Tymczasem, jaka miła niespodzianka, ta książka jest czymś więcej. To połączenie literatury faktu z esejem, szczególnie w części pierwszej. Może dlatego, że wzięła się z młodzieńczej fascynacji miastem założonym przez Piotra I. Ta fascynacja wzmocniona szkolną wycieczką zaprowadziła autorkę na studia do Petersburga. Oczywiście nie każdy, kto w jakimś mieście mieszka, nawet długo, jest w stanie coś ciekawego o nim napisać, ale Joannie Czeczott ta sztuka się udała. Co w takim razie sprawia, że nie jest to zwyczajny zbiór reportaży drukowanych wcześniej w prasie? (Tylko ostatni ukazał się przed kilku laty w jednym z kolejnych wcieleń Przekroju) Autorka wybiera to, co z Petersburgiem się kojarzy i zajmuje się tym w kolejnych rozdziałach. Czasem są to skojarzenia oczywiste, których oczekujemy - powstanie miasta założonego na bagnach przez Piotra I, rewolucja październikowa, blokada Leningradu w czasie drugiej wojny. Innym razem czytając kolejny reportaż, miałam ochotę krzyknąć - no tak, jasne, dlaczego sama na to nie wpadłam. Tak było na przykład w wypadku opowieści o wielkim stalinowskim terrorze i czystkach lat trzydziestych, balecie, ludziach handlujących w metrze (no jasne, metro, pomyślałam sobie) czy potomkach arystokracji. Są wreszcie tematy, którymi czytelnik zostaje całkowicie zaskoczony. Chyba największym odkryciem jest rozdział pierwszy, w którym autorka opowiada o tym, co było na tych ziemiach przed założeniem Petersburga. Legenda głosi, że Piotr I zbudował miasto na bagnach, w pustce. A to nieprawda! Kto słyszał o Ingrii, o jej rdzennych mieszkańcach - Wodach i Iżorach, o twierdzy Nienszanc? Kto pamięta z lekcji historii, że te tereny należały niegdyś do Szwecji? Jeszcze wtedy, kiedy car zakładał tam nową stolicę? Takich zaskoczeń jest więcej. Ale nawet rozdziały, których spodziewamy się w książce o Petersburgu, zaskakują i czyta się je z wypiekami na twarzy. Choćby niezwykle fascynująca historia powstawania miasta albo rozdział o powodziach. Niby wiadomo, że zalewały miasto, ale aż tyle? 308 powodzi przez 308 lat? Niektóre katastrofalne w skutkach. A jakie były ich przyczyny? Jak wreszcie okiełznano żywioł? I kiedy? Nie miałam pojęcia, albo sobie nie uświadamiałam, że Petersburg od początku zawsze żył w cieniu katastrofy. Autorka, podpierając się znawcami tematu, pisze o tym, że w mieście od zawsze toczyła się swoista walka kultury z naturą, nazywa to wręcz, chyba za kimś, konfliktem kulturalno-eschatologicznym, który z jednej strony odbiera radość, z drugiej staje się napędem dla twórców. To dlatego żyło tu tylu pisarzy. Takich erudycyjnych wstawek jest w książce więcej, zwłaszcza w pierwszej części. Choćby zderzenie opowieści o powstaniu miasta z tekstem scenariusza spektaklu Krystiana Lupy "Miasto snu" wystawionego kilka lat temu w TRWarszawa. Innym ciekawym zabiegiem jest mieszanie opowieści o dzisiejszym obliczu miasta z jego przeszłością. Kiedy Joanna Czeczott pisze o rewolucji lutowej i październikowej, zaczyna rozdział zatytułowany Czekając na rewolucję od portretu współczesnych komunistów, przede wszystkim od dość groteskowej partii Komuniści Petersburga i Obwodu Leningradzkiego, która jako jedyna ze sporą regularnością gości w mediach zachodnich. Dlaczego? Tego już nie zdradzę.
Książka jest swoistym przewodnikiem po mieście i jego historii. Dlatego autorka opowiada chronologicznie - zaczyna od reportażu o Wodach i Iżorach, potem pisze o pomyśle Piotra I, aby tam właśnie u ujścia Newy założyć miasto, o jego powstawaniu, a kończy całość portretem młodego pokolenia, rocznikiem 80-tym. Jak to w przewodniku każdy rozdział zaczyna się od spisu miejsc związanych z tematem. Joanna Czeczott przekonuje w swojej książce, że Petersburg to miejsce szczególne, niezwykłe, tacy sami są jego mieszkańcy. Gdyby dla opisu miasta można użyć przymiotnika charyzmatyczne, to właśnie tak należałoby o Petersburgu powiedzieć. Lektura obowiązkowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz