Maciej Płaza "Robinson w Bolechowie"

Kiedy jakoś tak późnym latem usłyszałam, że jesienią wyjdzie druga powieść Macieja Płazy, ucieszyłam się ogromnie, bo tak bardzo zachwyciłam się jego debiutanckim "Skoruniem". I właśnie skończyłam czytać "Robinsona w Bolechowie" (W.A.B. 2017), emocje jeszcze świeże, refleksje też, a zachwyt? Taki sam jak poprzednio! Powieść gęsta, mięsista i pięknie napisana. Nawet gdyby najnowsza książka Macieja Płazy była o niczym, oczywiście jest o czymś, to i tak nie żałowałabym lektury, bo wystarczyłaby mi już tylko przyjemność  obcowania z tą niezwykle napisaną prozą. Kto zna "Skorunia", ten wie, o czym piszę, kto nie zna, powinien spróbować, chociaż z bólem serca przyznaję, że nie jest to rzecz dla każdego. Na pewno wymaga skupienia, uważnej lektury, rozsmakowania się w kunsztownym, barokowym języku pełnym metafor, porównań, niezwykłych skojarzeń, neologizmów i czego tam jeszcze! Kto nie lubi opisów, długich i dokładnych, ale jakich niezwykłych, kto nie lubi introspekcji, kto musi mieć dialogi zapisane, jak Bóg przykazał, i narrację prowadzoną prosto, najlepiej chronologicznie, bez żadnych czasowych zapętleń, przeskoków, bez niedomówień i zagadek, niech się za "Robinsona w Bolechowie" nie zabiera. Niestety. Jeśli dla kogoś to wszystko nie stanowi przeszkody, namawiam gorąco.

W drugiej powieści Macieja Płazy znajdziemy pewne motywy znane z poprzedniej, ale poza tym wszystko jest inne. To, co już oswojone, to wieś - Bolechów, gdzieś nad Wisłą, na jej stromym brzegu, gdzieś w okolicy Sandomierza. Chociaż ziemie też żyzne, chociaż jest i sad, to wieś jednak inna. Bo są wprawdzie chałupy, gospodarstwa otoczone malowniczymi sadami właśnie, ale jest też szpecący okolicę PGR, szczególnie, kiedy zostanie zamknięty i popadnie w ruinę, jest wreszcie pałac należący niegdyś do hrabiego, który zginął w czasie wojny. Potem utworzono w nim muzeum. I ten kontrast wieś - pałac bardzo mocno w powieści wybrzmiewa. Nie tylko w czasach przedwojennych, kiedy żył jeszcze hrabia, ale ta dominacja, ta wielkopańskość trwa nadal - i w czasach komunistycznych, i po transformacji. Nie ma już hrabiego, pałac upaństwowiono, powstało w nim muzeum, ale jego długoletni kustosz - Stefan, syn dawnego ogrodnika, od dziecka zafascynowany pałacowym światem, ma w sobie coś jaśniepańskiego. Człowiek, który swoją zawodową karierę, wykształcenie zawdzięcza historycznej zawierusze, który gdyby nie wojna, gdyby nie zmiana ustroju, pewnie zostałby jak ojciec pałacowym ogrodnikiem,  zachowuje się jak pan na włościach. Gwoli sprawiedliwości dodajmy jednak, że jak dobry, oświecony pan. Jeszcze lepszą panią okaże się jego córka, Łucja, która zgodnie z wolą ojca będzie kontynuowała jego misję.

Na drugim biegunie jest wieś. A tam kamieniarz Franciszek, mistrz w swoim fachu, ale odludek, milczek, gbur, gwałtownik, człowiek o pogmatwanej przeszłości. Począwszy od drugiego rozdziału, naprzemiennie śledzimy losy Stefana i Franciszka. Bardzo mocną dominantą jest tu wojna oglądana oczami dzieci - kilkunastoletniego Stefana i kilkuletniego zaledwie Franciszka. Szczególnie jego perspektywa jest niezwykła, bo nie rozumie, co się wokół niego dzieje, więc i my w taki sposób, niekonkretny, niedomówiony, zawoalowany, nie wprost poznajemy historię wołyńskiej rzezi, bo to na Wołyniu urodził się Franciszek. Temu podporządkowany jest też oczywiście język - enigmatyczny, nasączony strachem. Tym strachem nasiąknie Franciszek, co położy się cieniem na jego życiu. Będzie odmieńcem, dziwakiem, czarcim pomiotem.

Ale powieść Macieja Płazy jest niezwykle zwodnicza, i to kolejna z jej zalet, bo odnosiłam wrażenie, że co jakiś czas zaczyna się od nowa. Zmienia się temat, inny bohater staje się najważniejszy. Niby to naturalne w rodzinnych sagach, a tym w pewnym sensie jest "Robinson w Bolechowie", ale tu poprowadzone to zostało jakoś inaczej. Na tyle zwiodła mnie historia Stefana i Franciszka, że zupełnie straciłam z oczu pierwszy rozdział, który przecież dyskretnie wprowadzał głównego bohatera i najważniejszy temat powieści. Kto nim jest? Robert, wnuk Stefana, syn Łucji. Wychowany w pałacu, oczko w głowie dziadka, to słowo do Stefana bardzo nie pasuje, kolejny odmieniec. Paniczyk, malarzyk, jak o nim mówią. Jest łącznikiem pomiędzy pałacem a wsią, z którą wiążą go rozmaite więzy. Od dziecka maluje, rysuje, włóczy się po okolicy ze szkicownikiem i pudełkiem po czekoladkach, w którym trzyma ołówki i inne przybory potrzebne mu do szkicowania i rysowania. Pudełko to nie byle jakie, Stefan dostał je jeszcze od hrabiego i przechował jak najcenniejszą pamiątkę. Wiele tu takich śladów łączących powojennych mieszkańców pałacu z jego dawnym właścicielem.

Druga część powieści skupia się przede wszystkim na dorosłym już Robercie. To z jego perspektywy patrzymy na Bolechów i jego mieszkańców. Swoje życie rozpiął pomiędzy rodzinną wsią a Poznaniem, gdzie skończył studia na ASP i gdzie zamieszkał. Wątek poznański jest równie fascynujący jak ten bolechowski. Poszerza perspektywę historyczną, społeczną, bardzo ciekawy jest obraz środowiska artystycznego. Nieco zmienia się też w tych partiach język. Jest prostszy, bardziej narracyjny, chociaż nadal niepozbawiony barokowych ozdób, ale tu są nieco dyskretniejsze, mniej liczne. Robert robi karierę, także finansową, jego obrazy są kupowane, wystawiane w Polsce i na świecie, ale jest też związany z artystami z kolektywu Zakład zajmującymi się sztuką krytyczną i po sąsiedzku z anarchistami mieszkającymi w squacie Rozbrat (taki squat rzeczywiście w Poznaniu istnieje, sprawdziłam). Tak jak w Bolechowie jego życie oscylowało między pałacem a wsią, tak tu rozpięte jest między drogim loftem, w którym zamieszkał, a artystycznym kolektywem i squatem, z którym łączą go więzy nie tylko towarzyskie. Ale teraz przebywa odwrotną drogę - z lochu, jak mówi Julia, do drogiego, wypasionego loftu.

Bo jest to powieść o artyście. Maciej Płaza portretuje proces twórczy - wiele tu fascynujących, pięknych opisów obrazów i szkiców malowanych i rysowanych przez Roberta. Autor stawia ważne pytania dotyczące kondycji artysty i pokazuje przejmujące dylematy, przed którymi staje Robert. Co jest miarą sukcesu? Od czego sukces zależy? Co jest źródłem inspiracji? Kim jestem? Jakie maski przybieram? Kiedy jestem sobą? Jaką cenę płacę za sukces? I kiedy czuję, że coś ze mną nie w porządku? Jest też zdrada, ale nie taka, o jakiej pewnie w tej chwili myślisz, czytelniku tej notki, i twórczy kryzys. Maciej Płaza inspirował się malarstwem amerykańskiego malarza Andrew Wyetha. Przyznam się, że o nim nie słyszałam, ale w trakcie lektury obejrzałam sobie reprodukcje jego obrazów. Okładki "Skorunia" i "Robinsona w Bolechowie" zdobią dwa z nich. Jeden z ważnych wątków w powieści inspirowany jest pewnym zdarzeniem z życia malarza. Warto o tym wiedzieć, czytając powieść. Jest w niej też dużo odniesień do prozy Schulza, poezji Leśmiana, może jeszcze do innych autorów, ale nie będę się wymądrzać i udawać, że je odkryłam, bo niestety nie jestem aż taką erudytką. Jednak zapewniam, że i bez tego powieść sprawia ogromną przyjemność i daje niezwykłą satysfakcję. Bo jest też zagadka, tajemnica i czytelnik ma ogromne pole do snucia własnych domysłów nie tylko tych związanych ze wspomnianą przed chwilą tajemnicą. I na koniec jeszcze jedno. Mimo że głównym bohaterem jest mężczyzna, to bardzo istotne i ciekawie sportretowane są też postacie kobiece - wspomniane już Łucja, Julia, ale przede wszystkim Urszula, córka Franciszka.

To niezwykła powieść. Tyle w niej jest - i rodzinna saga, i kawał historii, i bohaterowie z krwi i kości, i portret środowiska artystycznego, i inne wątki, o których nie dałam rady albo nie mogłam w tej notce wspomnieć. Kiedy czytam takie książki jak "Robinson w Bolechowie" Macieja Płazy, to wiem, że obcuję z prawdziwą literaturą, a nie wyrobem literaturopodobnym, literackim produktem skrojonym pod czytelnicze gusta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty