"Ptaki śpiewają w Kigali"

Na najnowszy film Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego czekałam, od kiedy tylko reżyserska para zaczęła opowiadać o swoich planach, a było to dobrych kilka lat temu. Jestem wielką admiratorką ich twórczości, to po pierwsze, a po drugie temat żywo mnie interesuje. Choroba reżysera, zbieranie funduszy sprawiły, że projekt się przeciągał, a w międzyczasie zmieniła się też koncepcja filmu. Początkowo scenariusz miał być oparty na opowiadaniu Wojciecha Albińskiego. W pierwszej wersji drugim głównym bohaterem, oprócz Claudine, był mężczyzna. Wyszłaby z tego jeszcze jedna opowieść o miłości w czasach zagłady. Dlatego dobrze się stało, że tamten pomysł uległ zmianie. Teraz dostaliśmy uniwersalny film o wychodzeniu z traumy, o przyjaźni, o próbie zrozumienia tego, co się stało, i staraniach, aby zacząć nowe życie po apokalipsie. Film wyciszony, nieepatujący makabrą, o bardzo klarownej, czystej formie, pięknie fotografowany. "Ptaki śpiewają w Kigali" to całkowite przeciwieństwo "Wołynia" Smarzowskiego - nie oglądamy samego ludobójstwa, aktów przemocy. Dlatego też obie aktorki, Jowita Budnik i Eliane Umuhire, grają oszczędnie, są wyciszone, tylko czasami dają upust emocjom. Historia bohaterek jest tylko zarysowana, wiele pozostaje w sferze domysłu, z czasem niektóre wątki zostają dopowiedziane. Na pewno będą widzowie, których film znudzi wolnym tempem i zniechęci oszczędnymi środkami wyrazu. A ja mam kłopot, bo z jednej strony wyciszenie, czystość, klarowność i oszczędność formy zrobiły na mnie wrażenie, sprawiły, że film został ze mną, z drugiej jednak spowodowały, że tę dramatyczną historię oglądałam na chłodno. Nie wzruszyłam się, nie przeżyłam jej, nie doznałam wstrząsu. Chyba jednak nie o to chodziło. Zastanawiam się, czy opowieść, która w zamyśle twórców, ma być ostrzeżeniem przed nienawiścią prowadzącą do przemocy i tragedii, przekona nieprzekonanych, czyli widzów, którzy nie zastanawiają się nad takimi sprawami. Mam jeszcze inną uwagę - moim zdaniem w kilku miejscach nie udało się uniknąć schematycznych rozwiązań. Mimo zastrzeżeń uważam, że film należy obejrzeć koniecznie. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

 

W swoich dotychczasowych filmach Joanna Kos-Krauze i nieodżałowany Krzysztof Krauze byli mistrzami w pokazywaniu emocji. W nieprawdopodobny, niebanalny, przejmujący sposób potrafili opowiedzieć o trudnym splocie życiowych okoliczności, o  bohaterach w sytuacji bez wyjścia. Na wyżyny wznieśli się szczególnie w przerażającym "Długu" i w dojmującym „Placu Zbawiciela”, w którym pokazali piekło rozgrywające się w normalnej, zwyczajnej rodzinie. Bohaterowie tamtego filmu ranili się nawzajem, a główna bohaterka grana też przez Jowitę Budnik, to ta rola odkryła ją jako aktorkę, została zaszczuta przez najbliższych. Piszę o tym nieprzypadkowo, bo po wyjściu z kina zaczęłam się zastanawiać, czy historia Anny i Claudine nie przemówiłaby do mnie bardziej, gdyby reżyserska para poszła podobną drogą. Wszak obie bohaterki przeżyły traumę, na ich oczach ginęli ludzie, są poranione, nie potrafią się otrząsnąć, poradzić sobie ze swoim nieszczęściem. Claudine straciła całą rodzinę, Anna była świadkiem dręczenia, poniżania, a w końcu zamordowania jej ojca, profesora ornitologii, z którym współpracowała w Rwandzie. Potem z trudem udało jej się uciec. Nie wiemy, jak zakończyła się dramatyczna sytuacja w drodze na lotnisko. Czy żołnierze spełnili swoją groźbę i zgwałcili Annę? Wydaje się, że nie, ale pewności nie mamy. Po przyjeździe do Polski obie kobiety nie chcą siebie znać. Claudine woli zamieszkać w ośrodku dla uchodźców niż w domu Anny, która długo pozostaje obojętna na jej los. Dlaczego? To wyjaśni się w drugiej części filmu. Możemy się domyślać, bo pewności też nie mamy, chociaż sugestia moim zdaniem jest dość wyraźna, że Anna kochała profesora, z którym współpracowała, być może miała z nim romans. Takie rozwiązanie fabularne, chociaż tylko dyskretnie zasugerowane, wydaje mi się ogrywaniem schematu. To tłumaczyłoby jednak decyzję Claudine. Jeśli się czegoś domyślała, zrozumiałe jest, że miała do swojej wybawczyni żal. Z kolei jej obecność mogła przypominać Annie o tym, co się zdarzyło. Kiedy w końcu zamieszkają razem, dla obu będzie to bardzo trudne. Powinny się poddać terapii, szukać pomocy u specjalistów zajmujących się leczeniem stresu pourazowego. Anna udaje, że problemu nie ma, wspomnienia i traumę topi w alkoholu. Zamyka się w sobie, nie chce pomocy, nie opowiada nikomu o tym, co ją spotkało. Bo i jak o tym mówić? Kto zrozumie? Opiekowanie się poranioną Claudine nie jest proste. A to nie koniec jej problemów. Ma chorego ojca, straciła kontakt z córką, która żąda od niej wyższych alimentów. Dlaczego nie są razem? Co się zdarzyło? To wszystko sprawia, że w domu Anny rozgrywa się prawdziwa tragedia. Jednak sposób opowiadania, nagromadzenie niedopowiedzeń sprawiają, że jej nie czuję. Niezrozumiały jest też przełom, jaki następuje w relacji obu kobiet. Na koniec tej części rozważań przywołam "Gorzkie żniwa" Agnieszki Holland, które mocno mnie kiedyś poruszyły. A robię to dlatego, że jego tematem była podobna relacja - wybawiciel i wybawiona.

Pytanie, które postawiłam na początku, pozostawiam bez odpowiedzi. Doceniam szlachetność oszczędnej formy, ale jeszcze raz powtarzam, że chyba właśnie ona sprawia, że pozostaję gdzieś obok, nie czuję dramatu bohaterek. Sama jednak nie wiem, czy wyszłoby na dobre filmowi, gdyby twórcy  pokazali ich traumę, ich wzajemne ranienie się tak, jak zrobili to w „Placu Zbawiciela”. Bo z jednej strony na pewno tak opowiedziana historia działałaby na emocje, z drugiej filmowa opowieść mogłaby się wydać wtórna.

Druga część filmu rozgrywa się w Rwandzie wydobywającej się z chaosu. W tym miejscu przypominają mi się słowa wiersza Szymborskiej "Koniec i początek" - Po każdej wojnie ktoś musi posprzątać. I po czterech latach od ludobójstwa trwa sprzątanie. Organizacje pomocowe segregują dary, wygrzebuje się szczątki pomordowanych, ich czaszki starannie czyści. Winni siedzą w więzieniach, odwiedzają ich kolorowo ubrane żony. Na bazarach trwa handel. Ale ofiary nie potrafią wrócić do życia. Kiedy Claudine spotyka swoją ocaloną kuzynkę, chyba jedyną żyjącą krewną, obie kobiety nie umieją się porozumieć. Radość spotkania uniemożliwia mur niezrozumienia. Trauma Christiny jest jeszcze większa, jej przeżycia straszniejsze, dziecko, które urodziła, prawdopodobnie urodziło się na skutek gwałtu. Czy Claudine, która razem z Anną mieszka w eleganckim hotelu, może ją zrozumieć? W każdym razie nie potrafi jej pomóc. Zresztą ma swoje zmartwienia - próbuje odnaleźć zwłoki bliskich, aby ich pochować. To pomoże jej zamknąć czas żałoby, zacząć nowy okres w życiu, ale okazuje się prawie niemożliwe. Ciała zamordowanych wrzucano do kloacznych dołów, grzebano w zbiorowych mogiłach albo zostawiano na pożarcie sępom. Ich obrazy pojawiają się na ekranie co jakiś czas, nieprzypadkowo Anna prowadziła badania nad tymi ptakami. Widzimy też inne sceny symbolizujące rozkład, śmierć – kilkakrotnie oglądamy mrówki, martwe ryby, wnętrzności, zwierzęce płody zanurzone w formalinie. Co zostało po zamordowanych? Tylko przedmioty – oprawki okularów, książka, stosy ubrań w kościele, w którym zamiast schronienia znaleźli śmierć.

Claudine próbuje zrozumieć, dlaczego sąsiedzi mordowali sąsiadów. Oprawca jej ojca też był ornitologiem, przyjacielem rodziny, trzymał ją do chrztu. Zapytany, jak mógł to zrobić, odpowie, że wczoraj my, jutro wy (cytat z zawodnej pamięci) i wyjdzie z sali widzeń. Każdy może stać się mordercą. Film w zamyśle twórców ma być ostrzeżeniem, dlatego pokazuje, jak zaczyna się nienawiść. W jednej z pierwszych scen słyszymy komunikaty nadawane przez rwandyjskie radio. Tutsi nazywani są karaluchami. Tak było rzeczywiście. Ludobójstwo nie wzięło się znikąd. Przez lata propaganda Hutu sączyła pogardę, podsycała nienawiść, aż Tutsi pozbawieni zostali człowieczeństwa. Skoro są karaluchami, trzeba się ich pozbyć. To może stać się wszędzie. Dlatego znamienna jest scena wizyty policjantów w domu Anny. Przyszli sprawdzić papiery Claudine, bo ktoś na nią doniósł. Nie widzimy ich, ale słyszymy rozmowę. Kobieta im się nawet podoba, ale co będzie, jak przyjedzie ich więcej? Jak sprowadzi krewnych? I niby wszystko jest w porządku, rozumiem intencje twórców, podzielam obawy, nigdy nie dość czujności, ale ta scena wydała mi się sztuczna, nazbyt łopatologiczna. Zgrzyta w tym subtelnym filmie. Jakbym widziała szwy, a przecież nie powinnam ich dostrzec. Nie tylko wtedy. Anna nieprzypadkowo nazywa się Keller. Jej ojciec ma na imię Horst. Akcja filmu toczy się we Wrocławiu i okolicach. Kto uważnie ogląda, domyśli się, że Horst Keller urodzony w roku 1910, taka data widnieje na jego grobie, był Niemcem, który po wojnie został na Dolnym Śląsku. Możemy sobie wyobrazić jego powojenne losy. Za Anną ciągnie się historia ojca. Ten wątek również wydał mi się niepotrzebny. Za dużo grzybów w barszcz.

Chociaż trochę marudzę, dzielę się wątpliwościami, to jednak muszę przyznać, że film mimo emocjonalnego chłodu zapadł mi w pamięć.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty