Wreszcie w kinie. Od wiosny trwała filmowa posucha, ale mam nadzieję, że jesień przyniesie odmianę. W każdym razie najbliższe dwa tygodnie na pewno – czekam na „The Square” i „Ptaki śpiewają w Kigali”. Tymczasem poszłam na najnowszy film Ulricha Seidla „Safari” podobnie jak „Raj: miłość” nakręcony w Afryce. Tym razem austriacki reżyser sięgnął po formę dokumentalną. Jego filmy miłe i przyjemne nie są, mają widzem potrząsnąć, dotknąć go do żywego, zaboleć. W „Raju: miłości” przyglądał się kobietom, które wyjeżdżają do Kenii i wdają się w przelotne romanse z miejscowymi żigolakami. Brzmi w miarę niewinnie, ale kto widział, wie, że jest żenujące i obrzydliwe. Tym razem Seidl pokazuje austriackich myśliwych jeżdżących do Afryki na polowanie. Temat i u nas bardzo aktualny, zimą mieliśmy polski głos w tej samej sprawie - „Pokot” Agnieszki Holland na podstawie powieści Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. A i w mediach co jakiś czas sporo mówi się o polskim lobby myśliwskim przy okazji kolejnych nowelizacji ustaw. Szkoda mówić – Zjednoczona Partia Myśliwych ma się cały czas znakomicie. Ale wróćmy do "Safari".
Seidl zderza sceny z polowań z wypowiedziami bohaterów filmu i koszmarnymi obrazami oprawiania zabitych zwierząt, na które nie bardzo byłam w stanie patrzeć. Przerażające jest ich martwe spojrzenie. Nie potrafię zrozumieć, jak polowanie, zabijanie zwierząt może sprawiać przyjemność, a „Safari” tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że to barbarzyński rytuał. Dla pokazywanych w filmie myśliwych strzelanie do dzikiej zwierzyny to wielkie emocje, wręcz ekscytacja. Opowiadają o tym przed kamerą, snują jakieś pseudofilozoficzne wywody, znajdują niemal metafizyczne uzasadnienie dla swojej zabawy. Wymądrzają się na temat metafizyki śmierci, ale przecież w śmierci, którą zadają, nic metafizycznego nie ma. Twierdzą, że wyświadczają przysługę zwierzętom. Jedna z bohaterek mówi, że ma problem z zabijaniem w rzeźni, ale ze strzelaniem do zebry, żyrafy czy gazeli żadnego. Skoro to żaden problem, to dlaczego o swoim procederze nie mówią wprost? Słowo zwierzę zastępują sztuką, zamiast zabiłem powiedzą położyłem, krew nie jest krwią tylko farbą. Kiedy oddadzą celny strzał, padają sobie w ramiona, gratulują, a na koniec robią zdjęcia z martwym zwierzęciem, ustawiwszy je wcześniej w jak najkorzystniejszy sposób do tej makabrycznej fotografii. Są gotowi płacić za ten proceder ciężkie pieniądze, bo zabijanie ma swój cennik. Tu oczywiście pojawia się kolejny bałamutny argument – polowanie daje pracę miejscowym, pozwala im zarabiać. Niby tak, ale wiadomo, że oni dostają ochłapy z pańskiego stołu, bo interes trzyma w garści biały. To on jest właścicielem myśliwskiej farmy organizującej polowania. Farma przypomina pałac, a miejscowi, którzy oprawiają zabite zwierzęta, są przewodnikami, kierowcami, a przy okazji lokajami, mieszkają w blaszanych budach bez okien. Oczywiście wszyscy zgodnie twierdzą, że nie są rasistami. Seidl nie oszczędza swoich bohaterów, w żaden sposób nie są w stanie wzbudzić sympatii. Są grubi, niesympatyczni, odęci. Niczym jaśniepaństwo pozują do zdjęć, siedzą rozparci na kanapie i plotą androny. Trzeba przyznać, że reżyser w niezbyt korzystnym świetle pokazuje także miejscowych. Sportretowani przez nieruchomą kamerę wydają się dzicy, pierwotni. Czy tacy są, czy takimi widzą ich myśliwi?
Ale Seidl każe widzowi, który z myślistwem nic wspólnego nie ma i jest wrogiem polowań, zastanowić się nad sobą. Kiedy oglądamy wnętrze myśliwskiej farmy, jej ściany ozdobione łbami zabitych zwierząt, kiedy przypatrujemy się myśliwym pozującym do zdjęcia z martwym zwierzęciem, musimy dokonać rachunku sumienia. Tak, dziś mi to przeszkadza, ale kiedyś? Czy przeszkadzały mi podobne trofea oglądane w zwiedzanych pałacach czy dworach? Pierwszy, jaki przychodzi mi na myśl, to pałac w Pszczynie z całą kolekcją takich trofeów. Czy zastanawiałam się, jak tam trafiły? W moim rodzinnym mieście w zamkowym muzeum największą atrakcją było trzecie piętro, a na nim sale z rzędami martwych, wypchanych zwierząt. Drugą były narzędzia tortur pokazywane w zamkowej piwnicy. Jako dziecko uwielbiałam oglądać i jedne, i drugie. Nikt mi nie wytłumaczył, czym są naprawdę te eksponaty. Moje rodzinne miasto opuściłam jeszcze w czasach licealnych, odtąd nigdy już nie byłam w zamkowym muzeum. Czy nadal można tam oglądać wypchane zwłoki zwierząt? Kiedy z niesmakiem patrzę na myśliwych pozujących do zdjęcia z ustrzeloną zebrą albo żyrafą, ze wstydem myślę, że nie przeszkadzały mi podobne zdjęcia Hemingwaya z jego afrykańskich safari. Nie przeszkadzały mi polowania na romantycznym filmie „Pożegnanie z Afryką”, nie przeszkadzał przystojny Robert Redford grający ukochanego Karen Blixen, który przecież polował. Nie przeszkadzały opisy polowań w angielskich powieściach. Współczesne myśliwskie rytuały nie wzięły się z powietrza, są głęboko osadzone w kulturze, w tradycji. Ale może jest nadzieja, bo świadomość się zmienia, dziś czujemy, że to barbarzyństwo, nierówna walka, a właściwie nawet nie walka, bo współczesny myśliwy nie naraża się na niebezpieczeństwo. Coraz więcej jest przeciwników polowań, więc może kiedyś ten krwawy proceder stanie się obciachem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz