Nie miałam zamiaru sięgać po reportaż „Polacos. Chajka płynie do Kostaryki” napisany przez nieznaną mi Annę Pamułę. Wprawdzie wydało go moje ukochane Czarne (2017), ale przecież nie kupuję każdej książki, która się u nich ukazuje. Jednak, jak to często bywa, wysłuchałam rozmowy z autorką i zachęcona postanowiłam przeczytać. No i nie żałuję. Trzeba przyznać, że Anna Pamuła trafiła na bardzo ciekawy i słabo istniejący w powszechnej świadomości, albo wręcz nieznany, temat. Opowiada historię kostarykańskich Polacos. Czytelnik, który uważnie przeczytał tytuł, być może domyślił się, że chodzi o polskich Żydów. Tak rzeczywiście jest. To słowo do dziś oznacza w Kostaryce Żyda i ... obwoźnego handlarza, ponieważ większość żydowskich imigrantów przybywających do tego albo do innego kraju Ameryki Południowej na początku imała się takiego właśnie zajęcia. Byli klapperami. A praca to niewdzięczna, ciężka i nieprzynosząca kokosów. Trzeba było sporego samozaparcia, żeby pracować tak kilka dobrych lat. Wędrowali po prowincjonalnych drogach objuczeni wypełnionymi towarem ciężkimi walizami, często brodząc w błocie. Budzili niechęć miejscowych, bo odbierali im zajęcie i radzili sobie lepiej niż oni. Dlatego w roku 1941 powstał pomysł, aby, kiedy skończy się wojna, zmusić Żydów do opuszczenia Kostaryki. Nigdy do tego nie doszło dzięki determinacji jednego z nich, Romana Rowińskiego, który zaalarmował dyplomację polską i amerykańską. Dlaczego zatem harowali tak ciężko? Łatwo zgadnąć - aby uciułać dolary potrzebne do sprowadzenia żon i dzieci pozostawionych w Polsce. Z czasem niektórzy dorabiali się na tyle, że mogli założyć niewielki sklep w mieście, zwykle w San Jose, stolicy Kostaryki. Zawsze to lepsze niż bycie klapperem, chociaż też żadne kokosy. Nadal mieszkali w biedniejszych dzielnicach, gdzie osiedlali się tacy jak oni.
Czas wreszcie odpowiedzieć na pytanie - skąd polscy Żydzi wzięli się w Kostaryce? W kraju, o którym wiedzieli niewiele albo zgoła nic. Odpowiedź z jednej strony jest oczywista, z drugiej niekoniecznie. Oczywista, bo stanowili przecież część wielomilionowej żydowskiej emigracji do Ameryki, która rozpoczęła się w drugiej połowie XIX wieku. Pisał o tym zjawisku Martin Pollack w swojej znakomitej książce „Cesarz Ameryki”, której tematem był eksodus z Galicji. No dobrze, ale dlaczego do Kostaryki, kraju niewielkiego, o którego istnieniu, jak wspomniałam, na ogół nie mieli pojęcia? Pierwszy, Max Fischel, zjawił się tam w roku 1892 przez przypadek – kiedy wracał z Kolumbii do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszkał razem z rodzicami, którzy przed laty opuścili rodzinny Będzin, zachorował na żółtą febrę. Musiał opuścić statek, a przypadek sprawił, że stało się to właśnie w Kostaryce. Max nigdy nie zajmował się handlem obwoźnym, w Stanach skończył studia medyczne, był dentystą. Potem w swojej nowej ojczyźnie stworzył istniejącą do dziś sieć aptek. Następni przybyli dużo później, w latach dwudziestych zeszłego wieku. Docierali do Kostaryki, ale także do Gwatemali, Panamy, Paragwaju, Kolumbii, na Kubę, ponieważ w roku 1921 Stany Zjednoczone wprowadziły kwoty dla imigrantów, w roku 1930 to samo zrobiła Argentyna, w której już od początku wieku narastały nastroje antysemickie i antyimigranckie, dochodziło nawet do zamieszek i pogromów. Przybyszów obwiniano o brak pracy, rosnącą przestępczość i spadek moralności. Żydów dodatkowo utożsamiano z anarchistami i bolszewikami. Wielu docierających do Kostaryki padało ofiarą nieuczciwych naganiaczy, którzy wmawiali im, że stamtąd do Ameryki, czytaj Stanów, dostaną się bez trudu pieszo przez zieloną granicę. Niezorientowani stawali się łatwym celem oszustów. Kolejna fala żydowskich emigrantów to lata powojenne. Trafiali tu ocaleni z Zagłady. Jedna z bohaterek książki nazywa ich smutną emigracją. Obie grupy, przedwojenna i powojenna, żyły osobnym życiem. Ci pierwsi patrzyli na tych drugich z góry, bo nie orientowali się w miejscowych warunkach. Często mieli też wyrzuty sumienia, że nie sprowadzili w odpowiednim czasie całej rodziny, a tylko żonę i dzieci. Czasem dlatego, bo tylko dla nich starczyło pieniędzy na bilet, ale czasem z innych przyczyn, na przykład z powodu rodzinnych animozji. W takim przypadku tym bardziej gryzło ich sumienie.
Pisze też Anna Pamuła w swojej książce o sprawach przykrych. O antysemityzmie, który wypychał Żydów z Polski, o świadomej polityce państwa, które w żadnym przypadku nie utrudniało takich wyjazdów, a właściwie nawet do nich zachęcało, szczególnie na terenach, gdzie Żydzi dominowali. Robiono za to wszystko, aby w kraju zatrzymać Polaków. Autorka wspomina również o dzisiejszej niepamięci o naszych żydowskich sąsiadach i powolnym procesie odzyskiwania ich historii. Wiele w tym reportażu opowieści niesamowitych, losy niektórych bohaterów to materiał na fascynującą powieść albo na filmowy scenariusz. Czyta się takie historie jednym tchem.
Nie sposób uciec oczywiście od bardzo aktualnych refleksji. W trakcie lektury tej książki, widać jak na dłoni, że historia się powtarza. Zjawisko emigracji jest stare jak świat. I od zawsze towarzyszą mu te same lęki, obawy, ta sama niechęć do imigrantów. Że odbiorą pracę, że wzrośnie przestępczość, bo przybywają samotni mężczyźni, że będą agitować za bolszewizmem i anarchizmem (teraz miejsce bolszewików i anarchistów zajęli islamiści), a potem podkładać bomby (o tym ostatnim zjawisku pisze Martin Pollack w swojej książce). Dziś krzyczymy, nie przyjmujmy imigrantów zarobkowych, tylko uchodźców. A kim byli tamci imigranci? Owszem, uciekali przed antysemityzmem, ale przede wszystkim przed biedą. Wierzyli, że gdzieś w dalekim świecie będzie im łatwiej i lepiej. Nie było, szczególnie na początku. Czekała na nich trudna podróż, mozolna, ciężka praca, nieznany, egzotyczny kraj, w którym niełatwo było się odnaleźć. Dziś podobny los jest udziałem imigrantów z Afryki, którzy często uciekają przed biedą. Naiwnie wierzą, że Europa to raj. Nie zdają sobie sprawy z trudów podróży, nie myślą o tym, że mogą jej nie przeżyć. Wielu twierdzi, że gdyby wiedzieli, jak jest naprawdę, nie zdecydowaliby się na wyjazd. Bohaterom reportażu Anny Pamuły było chyba jednak łatwiej. Przynajmniej sama podróż nie stwarzała aż takiego ryzyka. Z wywiadu z autorką wiem, że książka powstawała kilka dobrych lat, ale wydana teraz wstrzeliła się w swój czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz