Ziemowit Szczerek "Międzymorze. Podróże przez prawdziwą i wyobrażoną Europę Środkową"

Ucieszyłam się bardzo, kiedy gruchnęła wieść, że Ziemowit Szczerek wydaje kolejną książkę. Tym razem to „Międzymorze. Podróże przez prawdziwą i wyobrażoną Europę Środkową” (Czarne, Agora 2017). Zachwyciłam się przecież najpierw „Tatuażem z tryzubem”, a potem jego pierwszą książką „Przyjdzie Mordor i nas zje”. Nie ja jedna, obie miały świetne recenzje, potwierdzeniem były liczne nominacje do rozmaitych nagród, a wreszcie Paszport Polityki w roku 2013. Dlatego teraz też obiecywałam sobie bardzo dużo. I chociaż czytało mi się najnowszą książkę Szczerka świetnie, to refleksje mam mieszane.

Po początkowym zachwycie spowodowanym poczuciem, że wchodzę w literacki świat doskonale mi znany, zaczęłam mieć wątpliwości. Drażniło mnie skakanie z tematu na temat, czasem wydawało mi się, że autor pisze o niczym, czasem, że niektóre teksty, te najnowsze, są po prostu niedopracowane. Miałam wrażenie, że brakuje im tej lekkości, tego poczucia humoru, tej zadumy, tego  językowego wyrafinowania połączonego z luzem, które znałam z dwóch poprzednich książek. Wtedy, nawet jeśli pisał pozornie o niczym, jeśli chwytał drobne, nieistotne szczegóły dnia codziennego, byłam zachwycona. Ale to, co w tamtych książkach zachwycało, tu drażniło, robiło wrażenie nachalnej powtórki. Te wszystkie szyldozy, tynkozy, plastikozy, dobudozy, nadformia, Poniemiecje (na wzór Poradziecji, która kiedyś wydawała mi się taka odkrywcza), te wszystkie przekleństwa, ten wykoncypowany językowy luz. To, co piszę, jest oczywiście bardzo subiektywne, ale przecież takie jest każde odczytanie książki. Może po prostu „Międzymorze” trafiło na mój zły moment, może takie pisanie już mi się przejadło, a może rzeczywiście nie ma w nim tamtej finezji? Czy gdybym teraz sięgnęła choćby do fragmentów poprzednich reportaży Szczerka, też by mnie irytowały?

A jednak sporo się z jego najnowszej książki dowiedziałam. Wstyd przyznać, ale ja tego tytułowego Międzymorza, które autor przemierza od lat z takim zachwytem, po prostu nie znam. Mnie ciągną inne klimaty, dlatego te zapiski z podróży, bo tak każe je Szczerek traktować, pozwoliły mi odbyć przynajmniej podróż zapośredniczoną. Najbardziej przykuły moją uwagę te fragmenty, w których autor skupia się dłużej na jednym kraju – na Słowacji, Litwie, Łotwie, Estonii, Łużycach. Kiedy dorzuci coś z przeszłości, napisze o problemach współczesnych, doda jakąś smaczną scenkę (chociaż z tymi scenkami jest właśnie najgorzej, niektóre bywają niestety po prostu banalne), puści wodze fantazji i snuje historię alternatywną. Ale w żadnym wypadku nie jest to wykład historyczny, bardziej gawęda. Tu mu się coś przypomni, tam coś innego, więc rzuci garść historycznych informacji podanych kolokwialnym językiem. A wszystko niezobowiązująco. Trudno też peregrynacje Szczerka osadzić jednoznacznie w czasie, bo to bardziej wspomnienia niż dziennik podróży, dlatego nie padają żadne daty, tylko czasem z kontekstu możemy domyślić się, jakiego okresu opowieść dotyczy.

A całość podporządkowana jest jednemu zamysłowi – Szczerek przykłada do tego wyimaginowanego Międzymorza lupę i zastanawia się, czy taka wyobrażona wspólnota w ogóle istnieje, jak chcieliby politycy. Co łączy te wszystkie kraje od Niemiec po Ukrainę, od Serbii po Estonię? Kiedy mija się granice, które autora tak bardzo fascynują, długo nic się nie zmienia, ani krajobraz, ani architektura, mogłoby się wydawać, że one nie istnieją, że ustanowiono je sztucznie. Dlaczego akurat w tym miejscu, a nie trzy kilometry dalej? A jednak różnice są, nawet wielka słowiańska rodzina narodów jest mitem. Serbowie, prawosławni, znać tam wpływy tureckie, Chorwaci, katolicy,  ciągną w stronę Zachodu. Na jednym miejscu bardziej odcisnęło się piętno niemieckie - to Czechy (Jakie one słowiańskie? - wątpi Szczerek), a z kolei Słowacja jest wiejska, katolicka i bardziej wschodnia. Jeszcze inne są Węgry. A Rumunia? A co dopiero mówić o krajach bałtyckich. Przecież i one nie stanowią jedności. Estończycy śmieją się z Łotyszów, lgną do Skandynawii. Nawet jednej Litwy nie ma!

Wiele w pisaninie Szczerka ciekawego, a szczególnie opowieści o przeszłości, o tym, jak się wszystko ze sobą mieszało, jak na siebie oddziaływało. Na te dociekania nakłada Szczerek spostrzeżenia najnowsze. Patrzy na Międzymorze w momencie buntu. Buntu peryferii przeciwko europejskiemu centrum. Co nam tam jakaś Europa będzie mówiła, jak mamy żyć, jak się urządzać. My mamy swoje reguły, swoje zasady, co nie przeszkadza nam tę Europę finansowo doić. I tak bawimy się z nią, naiwną, w kotka i myszkę. I tak ją ogrywamy, żeby nie powiedzieć dosadniej, co by w tym miejscu pewnie lepiej pasowało. I tak z demokracji krok po kroku zostaje nam tylko wydmuszka. Ale i w takiej postawie nie ma jedności, na szczęście, bo na przykład państwa bałtyckie, patrzą na Polskę z politowaniem i próbują przeczekać, aż nam to szaleństwo minie.

Mimo wielu wątpliwości, jakim tu dałam wyraz, nie żałuję, że „Międzymorze” przeczytałam. Sporo dzięki tej zapośredniczonej podróży odkryłam.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty