Letnie remanenty filmowe - "Zjednoczone stany miłości", "Kwiat wiśni i czerwona fasola", "Kamper"

Wspominałam w poprzednim filmowym wpisie, że po powrocie z wakacji, głodna kina, zaczęłam nadrabiać zaległości i oglądać nowości. Filmy, o których dzisiaj, na ekranach goszczą już kilka tygodni, ale odnotowuję je z kronikarskiego obowiązku, a kto przeoczył z powodu urlopowych wojaży, może zdecyduje się obejrzeć. Z trzech tytułów, którymi dziś się zajmę, koniecznie należy zobaczyć jeden - "Zjednoczone stany miłości" Tomasza Wiśniewskiego. Miłośnicy kina na pewno reżysera świetnie kojarzą, bo jest autorem głośnych "Płynących wieżowców". Wiedzą też doskonale, że jego ostatni film dostał w Berlinie Srebrnego Niedźwiedzia za scenariusz. Ale nie tylko dlatego należy "Zjednoczone stany miłości" zobaczyć. To poruszające, mroczne, psychologiczne kino ze świetnymi, wyrazistymi rolami Magdaleny Cieleckiej, Julii Kijowskiej, Doroty Kolak i Marty Nieradkiewicz. Opowieść o niespełnionych miłościach i uczuciowych fascynacjach, o samotności, tęsknocie. Ale uwaga, nie jest to kino kolorowe, łatwe w oglądaniu. Szare, robiące wrażenie niemal czarno-białych, zdjęcia jak szara była rzeczywistość początku lat dziewięćdziesiątych, ponure blokowisko, zimowe krajobrazy. Kto potrzebuje pokrzepienia, niech obejrzy japoński film "Kwiat wiśni i czerwona fasola". Muszę jednak uczciwie przyznać, że trochę się rozczarowałam. Zbyt prosta jest ta historia, naiwnie optymistyczna w swojej wymowie, ale zobaczyć można. Jeszcze przed wyjazdem, rzutem na taśmę, obejrzałam "Kamper", debiut Łukasza Grzegorzka. Wtedy nie zdążyłam podzielić się refleksjami, po czasie trudno się o filmie pisze, bo wrażenia przygasły. Mimo wszystko przynajmniej we wstępie postanowiłam ten tytuł przywołać, bo moim zdaniem warto go zobaczyć. Tym bardziej, że znalazł się w konkursie głównym gdyńskiego festiwalu. Nie jest arcydziełem, ale ciekawym, bezpretensjonalnym, trochę śmiesznym, raczej lekkim portretem pokolenia trzydziestolatków z dużych miast. No i role Piotra Żurawskiego oraz Marty Nieradkiewicz warte są odnotowania. Tyle kronikarskiego wstępu. Jeśli ktoś któryś z dwóch pierwszych filmów już widział, może przeczytać krótki ciąg dalszy, gdzie znajdzie garść dokładniejszych refleksji.

Postaram się krótko, jak wyjdzie, zobaczymy.

"Zjednoczone stany miłości" - bezwzględnie najlepszy, najciekawszy film zestawienia. Jest o czym pomyśleć, jest o czym pogadać. Pospierałam się o bohaterki z moją przyjaciółką. Ją drażniły, szczególnie Iza (grana przez Magdalenę Cielecką), bo były ofiarami swoich uczuć, gotowe na wszystko, gotowe rzucić się w przepaść, nie zważając na nic, bez godności. To prawda, kiedy patrzymy z boku, chłodnym okiem, tak je można ocenić, szczególnie Izę i Agatę (w tej roli Julia Kijowska). Ale ja je rozumiem, rozumiem, że można się zatracić w uczuciach, że można szaleć z miłości, postępować nieracjonalnie. Dawno nie widziałam tak wiarygodnie zagranej rozpaczy, bezradności, żalu, tęsknoty. Agata, przeciętna, matka, żona, znudzona małżeństwem, monotonią, szarością życia, zafascynowana księdzem, bo trudno powiedzieć, że zakochana, przecież go nie zna, na granicy obłędu. Iza, pozornie chłodna, dyrektorka szkoły, nie potrafi pogodzić się z odejściem kochanka, z którym związana była sześć lat. Szczególnie teraz, kiedy jest wolny po śmierci żony. Rozumie żałobę, ale nie rozumie, dlaczego tak bezwzględnie ją odrzuca. Iza postępuje nieracjonalnie, błaga, upokarza się, wciąga w swoje sprawy córkę ukochanego, bo oszalała z miłości. Marzena (Marta Nieradkiewicz), samotna mężatka, chyba bardziej marzy o karierze modelki niż o powrocie męża. Zawieszona w próżni, może wyjedzie do niego, bo teraz już będzie to możliwe, może zostanie, może uda się wyrwać, uciec od monotonnych zajęć instruktorki aerobiku i tańca w prowincjonalnym mieście. I wreszcie Renata (Dorota Kolak), najtragiczniejsza z bohaterek. Wrażliwa, samotna, trochę dziwaczka, zafascynowana Marzeną. Właśnie straciła pracę.  Najstarsza z nich, najdojrzalsza, a, podobnie jak one, jest gotowa na szaleństwo. Na co liczy? Na co ma nadzieję? Jej historia porusza najbardziej. Agata, Iza i Renata, pozornie zwyczajne, poukładane kobiety, skrywają tajemnicę, żyją podwójnym życiem i znalazły się w momencie przełomowym, kiedy gotowe są zaryzykować wiele. Wydaje się jednak, że każda z różnych powodów skazana jest na rozpacz i niespełnienie. A teraz łyżka dziegciu. Zastanawiam się, dlaczego właściwie Tomasz Wiśniewski umieścił akcję filmu na początku lat dziewięćdziesiątych. W wywiadach mówi, że to czas jego późnego dzieciństwa, że pamięta atmosferę tamtych lat przełomu, że zastanawiał się, o czym marzą sąsiadki i przyjaciółki jego matki. Tyle tylko, że moim zdaniem tło historyczne nie ma dla tych historii znaczenia. Równie dobrze mogłyby się dziać współcześnie. I nie przekonuje mnie argument, że dziś te kobiety nie musiałyby skrywać swoich tajemnic. Naprawdę? W małym mieście? A w dużym? Czy łatwo powiedzieć światu, że śni się o księdzu, którego właściwie się nie zna, że romansuje się z żonatym mężczyzną, że kocha się młodszą od siebie, nieznaną sąsiadkę? Te wątpliwości nie przekreślają jednak filmu, który bardzo mnie poruszył.

"Kwiat wiśni i czerwona fasola" - rozczarowanie. Może miałam za duże oczekiwania. Apetyt zaostrzyła mi świetna "Nasza młodsza siostra" i moja przyjaciółka, która widziała "Kwiat wiśni" wcześniej w ramach jakiegoś przeglądu i chwaliła. Owszem, ogląda się tę melancholijną historię przyjemnie, ale ... Ale momentami nuży, w końcu ileż można przyglądać się gotowaniu fasoli! To po pierwsze. A po drugie film wydał mi się zbyt łatwy, zbyt optymistyczny w swoim przesłaniu. Może nie tyle chodzi o optymizm, ile o sposób przekazu, środki, jakimi do takiego zakończenia twórcy doprowadzają widza. Ta staruszka, taka dobra, taka wyrozumiała, taka szlachetna, tak wszystko rozumie, tak czyta w ludzkiej duszy, tak potrafi zarazić pozytywnym spojrzeniem na świat. Cóż, pachnie mi to przysłowiowym Coelho. Piszę przysłowiowym, bo jako że żadnej książki przywołanego tu Paulo Coelho nie czytałam, to nie powinnam posługiwać się jego nazwiskiem. Nic nie poradzę jednak na to, że stał się synonimem tego, co w sztuce proste, łatwe i przyjemne, a podane pod płaszczykiem powagi i mądrości. Taki właśnie wydał mi się ten film. Za bardzo uproszczony.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty