Nie mogłam nie przeczytać zbioru reportaży włoskiego dziennikarza Stefano Libertiego "Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy" (Czarne 2013; przełożył Marcin Wyrembelski). Nie tylko dlatego, że wydanie książki zbiegło się w czasie z tragedią, jaka miała miejsce u wybrzeży wyspy i temat imigrantów forsujących przez morze bramy niegościnnej Europy znowu stał się głośny (oczywiście na chwilę; teraz jakoś zniknął). Odkąd kilka lat temu przeczytałam fascynujący i przerażający reportaż Klausa Brinkbaumera "Afrykańska odyseja", w którym autor podąża szlakami imigrantów za wszelką cenę próbujących dostać się do Hiszpanii, ten problem stał się mi bardzo bliski. Ze współczuciem i bezradnością myślę o tych wszystkich Afrykańczykach, których widywałam na ulicach miast południowej Europy, jak sprzedają swój badziewny towar produkowany pewnie przez podobnych im biedaków gdzieś w krajach Azji. Dlatego książka Libertiego stała się dla mnie lekturą obowiązkową. Autor od lat zajmuje się tą tematyką, to nie pierwsza jego praca poświęcona problemom niechcianych w Europie imigrantów. Jest też autorem filmu dokumentalnego na ten sam temat. Reportaże zamieszczone w tomie "Na południe od Lampedusy" są owocem jego fascynacji, a właściwie, jak sam pisze, obsesji. Powstawały w ciągu kilku lat, kiedy to autor wielokrotnie podróżował szlakami imigrantów. Zatrzymywał się w miejscach, w których gromadzili się, czekając na transport, albo w takich, w których utknęli, często na lata. Był w Senegalu, Mauretanii, Nigrze, Libii, Algierii i Maroku, a na końcu odwiedził tytułową Lampedusę. Spotykał się i rozmawiał z ludźmi w drodze, z wieloma połączyły go bliższe więzy, ale także z tymi, którzy takie podróże organizują, i z rozmaitymi urzędnikami europejskich instytucji.
Liberti inaczej niż wspomniany tu Brinkbaumer mniej zajmuje się przyczynami emigracji. Nie epatuje specjalnie biedą czy beznadziejną sytuacją gospodarczą, społeczną i polityczną krajów subsaharyjskich, skąd przede wszystkim pochodzą bohaterowie jego reportaży. Jakby przyjął za oczywiste, że skoro uciekają, podejmują trud podróży rozpaczy, to mają ku temu powody. Skupia się za to na dwóch sprawach. Po pierwsze z pasją zgłębia wszystko, co łączy się z organizacją takich wypraw. Stara się przeniknąć do gett, w których imigranci przebywają dłużej, czekając na łut szczęścia, aby wyruszyć dalej. Bada ich strukturę, hierarchię, podpatruje codzienność. Włóczy się po medynach Tangeru i Rabatu, odwiedza algierską Maghnijję, miasto imigrantów sklecone z prowizorycznych szałasów, zagląda do punktów przesiadkowych w Nigrze czy zapomnianych miejsc Sahary Zachodniej. Wysłuchuje dziesiątków podobnych do siebie, rozpaczliwych lub pełnych nadziei opowieści ludzi, którzy utknęli w drodze albo zostali z niej zawróceni. To jeden wątek reportaży Libertiego. Drugi to pokazywanie, jak dwuznaczną rolę pełnią tu kraje europejskie i instytucje unijne, które dają spore pieniądze państwom północnej Afryki, aby to one zatrzymywały u siebie imigrantów z krajów subsaharyjskich. Szczególnie zasłużyły się w tym procederze Włochy, przez lata dogadując się z reżimem Kadafiego. Stąd łapanki na ulicach marokańskich, libijskich czy algierskich miast. Stąd brutalne traktowanie schwytanych i odsyłanie ich z powrotem (nierzadko porzuca się ich na pustyni, skazując na śmierć, przed którą może ich uchronić jedynie przypadkowy ratunek). Stąd swoisty ping pong, który trwa na granicy na przykład Maroka i Algierii czy Turcji i Grecji. Stąd imigranci czekający na ziemi niczyjej pomiędzy granicami. Autor pokazuje, jak przy okazji wylewa się dziecko z kąpielą. Ofiarami represji padają często ludzie, którzy od lat mieszkają w jednym z północnoafrykańskich krajów. Zdążyli już ułożyć sobie tam życie, pracują, zarabiają, zgromadzili jakiś dobytek. Nagle zostają pozbawieni wszystkiego i odesłani donikąd. Są i tacy, których celem wcale nie jest Europa, ale właśnie Libia (to już chyba przeszłość) czy Maroko. Dawniej mogli się tam osiedlać, teraz automatycznie znajdują się w kręgu podejrzeń i ich los jest bardzo niepewny. Liberti pokazuje także, jak kraje europejskie swoją egoistyczną czy nierozważną polityką przyczyniają się do produkowania imigrantów (na przykład nielegalne połowy europejskich statków na wodach Senegalu zrujnowały tamtejszych rybaków, zmuszając ich do szukania szczęścia w Hiszpanii). I jeszcze jeden paradoks: w gruncie rzeczy Europa potrzebuje przybyszów z Afryki. Kto będzie pracował na polach Hiszpanii? Kto będzie wykonywał tysiące innych prac, których Europejczycy nie chcą się imać?
I wreszcie trzeci wątek pojawiający się w książce. Obalanie mitów. Przede wszystkim włoski dziennikarz kwestionuje liczby imigrantów forsujących drogą morską bramy Europy. Twierdzi, że są zdecydowanie zawyżone, a przyczyniły się do tego media. Zarzuca urzędnikom Frontexu ignorancję (swoją wiedzę czerpią właśnie z mediów, sami nie prowadzą żadnych rzetelnych badań). Efektem tego są ogromne środki wydawane na walkę z imigrantami. Drugi mit dotyczy pośredników, którzy te podróże rozpaczy organizują. Powszechnie uważa się, że są to wielkie, zorganizowane siatki przemytników. Liberti udowadnia, że to nieprawda. Najczęściej zajmują się tym drobni naganiacze, pośrednicy działający na małą skalę. Obowiązuje zasada: jest popyt, jest podaż. Sami wędrowcy traktują ten proceder jako coś naturalnego. Zarobek jak każdy inny. Trzeci mit to przekonanie, że uciekinierzy to ludzie prości. Nieprawda, jest wśród nich wielu wykształconych. Trudno mi oczywiście ocenić, na ile Liberti ma rację, obalając mity (szczególnie ten pierwszy). Jego argumenty wydają się wiarygodne, ale na pewno są tacy, którzy je kwestionują.
Wbrew temu, co może wydawać się po przeczytaniu tej notki, nie jest to lektura sucha. Chociaż sporo tu konkretów, przypisów, liczb i faktów, to jest ten reportaż przede wszystkim relacją z podróży nasiąkniętą emocjami. Takie są historie wędrowców spotkanych na trasie, takie są opisy odwiedzanych miejsc. Często brzydkich, zagubionych na końcu świata, tchnących beznadzieją albo przynajmniej melancholią, ale fascynujących swoją atmosferą. Ważna, smutna i ciekawa książka. Takich nigdy dość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz