Jakiś czas temu zobaczyłam w kinie zwiastun filmu o Hannah Arendt. Nie zachęcał. Zapowiadało się na biograficzną czytankę w amerykańskim stylu. Gwoździem do trumny była scena wykładu. Sala pełna studentów, którzy na koniec w hołdowniczym uwielbieniu biją brawo. Aż zazgrzytałam zębami. Szkoda, pomyślałam. Jakież było moje zdumienie, kiedy pojawiło się nazwisko reżyserki: Margarethe von Trotta. Hollywoodzki film? To przecież do niej nie pasuje. Po raz kolejny przyszło mi się przekonać, że zwiastuny kłamią. Może jednak nie zaryzykowałabym wizyty w kinie, gdyby nie głosy, że może to nie dzieło wybitne, ale ciekawe mimo swojej klasycznej, nieodkrywczej formy. Zgadzam się w pełni z tymi opiniami. Ale po kolei.
Po pierwsze film jest produkcją europejską (francusko-luksembursko-niemiecką). Po drugie nie jest wcale biografią niemieckiej filozofki, uczennicy Martina Heideggera. Margarethe von Trotta skupia się na tym okresie życia Arendt, kiedy ma już ustaloną pozycję w Stanach. I właśnie wtedy decyduje się zostać korespondentką New Yorkera na procesie Eichmanna w Jerozolimie. Widz dostaje też kilka retrospektywnych scen opowiadających o jej związku z Heideggerem. Kiedy Arendt wyjeżdżała do Izraela, szykowała się na spotkanie z potworem. Tymczasem obserwując Eichmanna podczas procesu, stwierdza, że jest zwyczajnym człowiekiem, który wyrzekłszy się myślenia, ślepo wykonywał rozkazy zwierzchników. To wtedy rodzi się jej słynna teza o banalności zła. Dziś klasyka, wtedy wywołuje burzę. Książka opublikowana po procesie, w której wyłożyła swoją tezę, a jakby tego było jeszcze mało, oskarżyła wielu przywódców żydowskich o współpracę z nazistami, ściągnęła na nią gromy. I to właśnie w filmie niemieckiej reżyserki wydało mi się najciekawsze.
Margarethe von Trotta pokazuje, jaką cenę płaci Hannah Arendt za niezależność, bezkompromisowość i śmiałość swoich poglądów. Uczennica Martina Heideggera pozostaje wierna jego nakazowi myślenia, dlatego, kiedy dochodzi do wniosku, że Eichmann nie jest potworem a zło jest banalne, zwyczajne, nie cofa się przed głoszeniem swoich przemyśleń. Pozostaje wierna sobie, cierpliwie tłumaczy, że nie broni nazistowskiego zbrodniarza, tylko wyjaśnia mechanizm zbrodni. Wywołuje furię. Mimo że o internecie jeszcze nikomu się nie śniło, tym bardziej o zjawisku sieciowego hejterstwa, to śmiało możemy mówić o hejterstwie listowym. Arendt otrzymywała stosy papierowej korespondencji ociekającej inwektywami i nienawiścią. Odwrócili się od niej prawie wszyscy, także przyjaciele, co odczuła najboleśniej. Musiała też liczyć się z utratą stanowiska na uczelni, a przecież miała świeżo w pamięci amerykańską poniewierkę. Mimo to trwała przy nakazie myślenia i samodzielności sądów. Była wierna swoim poglądom i nie bała się ich głosić, chociaż niewielu je podzielało. Taka postawa to rzadkość, także dziś. Ilu potrafi myśleć samodzielnie, nie powielać schematów, powszechnych sądów, iść pod prąd? Ilu ma odwagę zaryzykować środowiskowy i towarzyski ostracyzm? Wbrew pozorom Hannah Arendt nie jest pokazana jako postać spiżowa. Widzimy i jej słabości, i to, ile kosztuje ją osamotnienie i potępienie. Jak bardzo czuje się zmęczona nagonką.
Poza tym film jest też ciekawy z powodów czysto poznawczych. Bardzo dobrze odtwarza klimat epoki i w sposób przystępny, prosty, ale nie czytankowy, przybliża postać niemieckiej filozofki i jej poglądy. Jeszcze jeden walor to oryginalne zdjęcia z procesu Eichmanna. Widz może śledzić jego reakcje, wypowiedzi tak, jak robiła to Arendt (obserwowała proces nie na sali sądowej, ale z pokoju dla korespondentów, dzięki czemu mogła widzieć go z bliska na ekranie). I rzeczywiście, mamy przed sobą zwykłego, spokojnego, rzeczowego człowieka. A scena wykładu zakończona studencką owacją? Owszem, jest, ale zwiastun kłamał, a to, co z niego zniknęło, całkowicie zmienia jej wymowę. Co to było, oczywiście nie mogę zdradzić. Warto wybrać się na film Margarethe von Trotty o Hannah Arendt. Nie jest to arcydzieło, ale rzetelna filmowa robota, która porusza i skłania do przemyśleń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz