"Tajemnica Filomeny"

Komu podobał się "Piękny umysł", "Jak zostać królem" albo coś w podobnym stylu, ten pewnie zaakceptuje "Tajemnicę Filomeny" Stephena Frearsa. Kino gładkie, eleganckie, krzepiące, bardzo dobre w oglądaniu, a i łzę uronić można. Reżyser znany, w roli głównej znakomita aktorka, Judy Dench. Jednym słowem rozrywka idealna. Ja jednak wyszłam rozczarowana. Naiwnie spodziewałam się czegoś innego. Może dlatego, że zmylił mnie wiele obiecujący lid do recenzji Tadeusza Sobolewskiego. Sugerował, że to kino poważne ("... dla wszystkich, których dotyka dzisiejszy kryzys religii"). Sobolewski nie pisze o pierwszym lepszym filmie, wybiera tylko te ważne, zwykle ufam jego gustom, tym razem zdecydowanie się rozminęliśmy. Cóż z tego, że "Tajemnicę Filomeny" rzeczywiście bardzo dobrze się ogląda, cóż z tego, że krzepi, cóż z tego, że wzrusza. Kicz też krzepi i wzrusza. Nie chcę się powtarzać, ale trudno, po raz kolejny napiszę: wolę obraz niedoskonały, ale poruszający poruszeniem prawdziwym, a nie łatwym i prostym. A szkoda, bo "Tajemnica Filomeny" ma potencjał na taki właśnie film, ale musiałby go zrobić ktoś inny, na przykład Mike Leigh. Tyle we wstępie, a w drugiej części konkrety dla tych, którzy w kinie już byli.

Tym razem, przekornie będzie to opowieść o tym, czym "Tajemnica Filomeny" mogłaby być, a, niestety, nie jest.

Otóż mogłaby być opowieścią o cynicznym dziennikarzu, który dla pieniędzy, pracy, ewentualnie sławy żeruje na ludzkiej tragedii. Albo szerzej o bezwzględnych mediach. Tymczasem trudno powiedzieć, jaki jest Martin. Długo nie mogłam się zorientować, co nim kieruje. Dlaczego zajął się historią z życia wziętą? Ile w nim cynizmu, wyrachowania, a ile ciekawości, dziennikarskiej pasji czy chęci niesienia pomocy bezradnej staruszce? Mam wrażenie, że reżyser nie potrafi się zdecydować. Niby drażni Martina ta prosta kobieta, denerwują go jej literackie gusta, nieznajomość świata, naiwność, gadatliwość. Ale przecież od początku widzimy, że to sympatyczny człowiek, trudno go nie lubić, reżyser puszcza do nas oko i już wiemy, że koniec końców Martin nie tylko zaangażuje się całym sercem w poszukiwania syna Filomeny, ale też postąpi szlachetnie i nie zrobi jej krzywdy. I tak się dzieje. Dostajemy ociekające lukrem zakończenie. Dzielny Martin nie przejmuje się bezwzględną szefową, dziennikarską harpią, która oczekuje od niego dramatu i łez, szlachetnie obieca, że nie wydrukuje artykułu. W zamian czeka go nagroda, bo Filomena zmieni zdanie.

Druga możliwość, dla mnie o wiele ciekawsza, to film o wierze. On przeszedł typową drogę. Wychowany w rodzinie katolickiej, kiedyś wierny syn kościoła, teraz niewierzący, sceptyczny, racjonalny. Bóg nie jest mu do niczego potrzebny, doskonale się bez niego obywa, nie potrzebuje wiary jako podpórki. Ona, chociaż w młodości skrzywdzona przez zakonnice, nadal wierzy i praktykuje. Religia jest bardzo ważna w jej życiu. Nie ma w niej zapiekłości i nienawiści. Stara się zrozumieć i wytłumaczyć, a nie obwiniać, mimo cierpienia. Potrafi przebaczyć, chociaż, jak mówi, nie przyszło jej to łatwo. Może ten wątek wypada najlepiej, jest w nim sporo prawdy, ale i on grzęźnie w uproszczeniach i moralizatorstwie. Filomena wyrzuca Martinowi, że pełen jest złości i jadu, oczywiście robi to cierpliwie i z troską o jego zbłąkaną duszę. Jak dobra, łagodna, wyrozumiała matka, która zawsze będzie kochać swojego błądzącego syna. Jej słowa szeleszczą papierem.

Wreszcie możliwość trzecia. Ostry film o błędach kościoła, bez uproszczeń, bez czarno-białej wizji świata. Problem przecież nie został wydumany, historia oparta na faktach. Tymczasem tu wszystko jest jednoznaczne. Zakonnice okrutne i cyniczne, Hildegarda wręcz demoniczna, do końca przekonana o swojej racji. Ale dzielny Martin odkryje prawdę, która okaże się jeszcze gorsza, niż myślał, wykrzyczy słowa potępienia, powie, co o tym myśli. Teraz nowa matka przełożona, która jeszcze niedawno też wydawała się coś ukrywać, z uśmiechem na ustach, grzecznie, triumfująco, jakby to ona pokonała straszną Hildegardę, zaprowadzi Filomenę na grób jej syna. Happy end. Zero zniuansowania, kawa na ławę.

Niby te trzy tematy są w "Tajemnicy Filomeny", ale uproszczone, piękne i gładkie. Szablonowych rozwiązań jest w tym filmie wiele. Odnaleziony syn okazał się człowiekiem sukcesu, o swej ojczyźnie i matce nie zapomniał, umierając zrobił wszystko, aby ją odnaleźć, w ojczystym kraju chciał zostać pochowany. Był gejem, ale Filomena, chociaż wierna córka katolickiego kościoła, bez trudu się z tym godzi. Jego przyjaciel Pete nie chce się z nią widzieć? Cóż to dla niej, ona dzięki swej determinacji i łagodności dopnie swego! A jeśli widz się dotąd nie wzruszył (ale trzeba mieć serce z kamienia, aby nie uronić łzy, kiedy matka rozpacza, widząc, jak jej dziecko odjeżdża w siną dal z obcymi ludźmi), to na pewno wzruszy się teraz, będąc świadkiem tego słodkiego pojednania. Niewykorzystany, bo też uproszczony, jest potencjał, jaki niesie ze sobą skonfrontowanie tak niedobranej pary jak Filomena i Martin, pary z całkiem innych światów. Ale o tym już pisałam, więc powtarzać się nie będę.

Wyzłośliwiam się, a tymczasem taka jest konwencja podobnych produkcji. Cóż, sama sobie jestem winna, skoro dzwonkiem alarmowym nie okazała się informacja o ilości nominacji do Złotych Globów i Oskarów. Przyznam, że i ja się wzruszyłam (odrobinkę), wszak kicz to sztuka szczęścia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty