Tę powieść przeczytałam trochę przez przypadek. Nazwisko angielskiego pisarza znanego przede wszystkim z książek podróżniczych (najsłynniejsza to chyba "Do Patagonii") nie było mi obce, ale dotąd po niego nie sięgnęłam. "Na Czarnym Wzgórzu" (Świat Książki 2010; przełożył Paweł Lipszyc) chyba miałam gdzieś w pamięci. Piszę chyba, bo teraz już wcale nie jestem pewna, czy chodziło o tę powieść, czy może o "Utz"? Pewnie nigdy bym jej nie kupiła, wszak nie była książką pierwszej czytelniczej potrzeby, gdybym nie zobaczyła jej w księgarni o połowę przecenionej. Za taką cenę postanowiłam zaryzykować. Czy było warto? Sama nie wiem. Z jednej strony powieść należy do gatunku czytanych jednym tchem, z drugiej mam takie poczucie, że gdybym do niej nie zajrzała, nic wielkiego by się nie stało. Pewnie wkrótce o niej zapomnę. W czasie lektury nie mogłam pozbyć się refleksji, że nie jest łatwo trafić na powieść, która poruszy, przejmie, na trwałe zapisze się w pamięci, a na literackie zapychacze coraz mniejszą mam ochotę. Może dlatego znacznie chętniej sięgam po literaturę non-fiction, przyznaję, nie ja jedna. Jednak skoro przeczytałam, podzielę się swoimi spostrzeżeniami.
Akcja powieści rozgrywa się na angielskiej prowincji, ściślej pograniczu angielsko-walijskim, w ciągu mniej więcej dziewięćdziesięciu lat. Jej bohaterami są dwaj osiemdziesięcioletni bracia bliźniacy, którzy wspominają swoje życie. Najpierw jednak rodzinne fotografie wiszące od lat w takim samym porządku na ścianach kuchni sprowokują wspomnienia jeszcze wcześniejsze. Lewis i Beniamin sięgną pamięcią do swoich korzeni. Zaczną od historii dziadków, aby skupić się na ojcu, a potem na matce, kobiecie niezwykle ważnej w ich życiu. Będzie to najpierw opowieść o spotkaniu dwóch samotnych osób: jego, farmera, wdowca, i jej, osieroconej córki miejscowego proboszcza, która dzieciństwo i młodość spędziła z ojcem w Indiach. On, farmer, człowiek prosty, niestroniący od przemocy, zacięty, ale na swój sposób dobry. Ona, kobieta oczytana, o pewnych ambicjach intelektualnych, świadomie wybiera los żony wiejskiego dzierżawcy, ku zgorszeniu otoczenia popełnia mezalians. Kim będą dzieci z takiego związku? Można powiedzieć, że przez jakiś czas toczy się pomiędzy rodzicami cicha walka o ich przyszłość: intelektualne ambicje matki kontra ograniczone tylko do uprawiania ziemi horyzonty ojca. Zwycięży ojciec. Bracia od małego zaznajamiani z pracą na farmie przylgną do niej na dobre. Do tego stopnia, że do końca życia wspominać będą swój jedyny pobyt nad morzem, który wydarzył się w dzieciństwie. Chatwin, podróżnik, najbardziej znany ze swoich książek podróżniczych, w tej powieści portretuje ludzi, którzy przez całe swoje długie życie nie wychylili nosa poza najbliższą okolicę. Światem braci jest to, co w zasięgu ręki. Farma, wzgórza, najbliższe miasteczko, sąsiedzi. Świat zewnętrzny najbrutalniej wkracza w ich życie w czasie pierwszej wojny. Początkowo za młodzi na służbę w wojsku, potem trochę z powodu ojca, zdeklarowanego pacyfisty, trochę z lęku, trochę z powodu własnych przekonań, trochę z powodu nieumiejętności przeciwstawienia się rodzicom zrobią wszystko, aby uniknąć wojny. Ceną będzie życie z piętnem hańby. Mam jednak wrażenie, że nie była to wielka trauma. Bo tak naprawdę dla braci ważna była tylko matka, farma, a przede wszystkim ich braterska, bliźniacza więź. Więź niezwykle silna i zaborcza. Z jednej strony Lewis i Beniamin są ze sobą tak mocno związani, że doskonale czują swoje cierpienie, nawet na odległość, z drugiej to wzajemne zespolenie bywa zabójcze. Lewis nie znajdzie w sobie tyle siły, aby przeciwstawić się zaborczości Beniamina i zrezygnuje z ułożenia sobie życia osobistego, czego czasem żałuje. Ale nie ma tu wielkich namiętności. Bracia potrafią pogodzić się ze swoim losem, wystarcza im życie na farmie, drobne sąsiedzkie sprawy, które urozmaicają życie. Marzenia o podróżach, o lataniu pozostaną tylko marzeniami. Zastąpią je rowerowe wyprawy po najbliższej okolicy czy zbieranie wycinków z gazet o katastrofach lotniczych. Nawet ze śmiercią ukochanej matki potrafią się pogodzić. Pozostaną im wspomnienia i życie w domu, który stworzyła, pośród pamiątek po niej. Po prostu bracia Jones to ludzie, którzy najlepiej czują się w znanym sobie świecie, wśród znanych sobie ludzi i spraw, nie lubią zmian i nowości. Wichry historii przewalają się gdzieś ponad ich głowami, o wielkiej polityce i cierpieniach milionów nie bardzo mają pojęcie. Liczy się tu i teraz, mój brat i ja. Historia bliźniaków Jones ma w sobie pewnie potencjał na coś większego, poruszającego, ale pozostaje zgrabnie opowiedzianą letnią historią. Zachwyty na okładce są zdecydowanie na wyrost. Któż by zresztą przywiązywał wagę do tego, co wydawca tam umieszcza. Wiadomo, reklama. A już zupełnie zabawnie brzmią takie słowa dziennikarza The Sunday Times:
"Pod koniec życia Sartre się zastanawiał, czemu ludzie nadal piszą powieści. Gdyby przeczytał książkę Chatwina, przekonałby się, że ten gatunek ma się świetnie."
Moim zdaniem ten przykład nie ma takiej mocy, aby Sartre na nowo uwierzył w powieść.
Nie można jednak odmówić książce Chatwina uroku. Jest to urok angielskiej literatury. Przyjemność sprawia zanurzenie się w świat prowincji. Opisy kamiennych domków, wzgórz porośniętych kolcolistem, starych domostw urządzonych na dawną modłę, ziemiańskich posiadłości, wąwozów, szczytów w chmurach, owiec pasących się na zboczach, kamiennych murków przecinających pola dają czytelnikowi sporo radości. A oprócz tego ludzie. Chociaż na pierwszym planie pozostaje rodzina Jonesów, to w powieści pojawia się też wiele innych postaci. Niektóre poznajemy dokładniej, ich historie doprowadzone są do samego końca, inne pojawiają się, aby po jednym epizodzie zniknąć. I trzeba przyznać, że są to opowieści po prostu ciekawe, niebanalne. Mnóstwo tu dziwaków, outsiderów, upartych wieśniaków, dumnych arystokratów, a ich losy nietuzinkowe, wzruszające, zabawne, tragiczne. O ile życie Lewisa i Beniamina jest dość letnie, o tyle wśród ich sąsiadów aż gęsto od namiętności. Nienawiść, zazdrość, niespełnione uczucia, miłość, wyrachowanie, zemsta. Czy to jednak wystarczy, abym mogła napisać, że po powieść Chatwina trzeba sięgnąć obowiązkowo? Nie, tym razem nie będę tak kategoryczna. Jeśli ktoś lubi taką literaturę, pewnie przeczyta "Na Czarnym Wzgórzu" z przyjemnością, ale doprawdy dziury w niebie nie będzie, jeśli powieść sobie darujemy. Kiedy za jakiś czas znowu będę przewietrzała mój księgozbiór, rozstanę się z nią bez żalu. Niech zrobi na półce miejsce swoim znacznie lepszym siostrom, które na zawsze zapadają w moją czytelniczą pamięć i duszę. I taką, mocno egzaltowaną, deklaracją zakończę dzisiejsze refleksje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz