"Lęk wysokości", przejmujący, fabularny debiut Bartosza Konopki

Wreszcie w kinie! Prawie miesiąc nie byłam. Taka kinowa abstynencja zdarza mi się niezwykle rzadko. Nie, to nie brak czasu, ale nieurodzaj. Na nic nie miałam ochoty, nawet na powszechnie chwalonych "Nietykalnych". Obawiałam się, że są do bólu przewidywalni. I, jak donosi mi moja przyjaciółka, której opinii ufam, miałam rację. No ale do rzeczy. Wybrałam się na "Lęk wysokości", nie oglądając się specjalnie na oceny, bo temat jest mi bliski. Moim zdaniem warto. Ale oczywiście to nie kino dla wszystkich. Skromny, kameralny, przypominający dokument film na kilku aktorów. O relacjach ojca z synem, o chorobie psychicznej i przede wszystkim o tym, jak taki stan wpływa na najbliższych. Bardzo prawdziwy. Świetnie zagrany przez Marcina Dorocińskiego i Krzysztofa Stroińskiego. Jeśli, czytelniku tej notki, nie boisz się takiej tematyki, polecam. A kto widział, może czytać dalej.

Najbardziej w fabularnym debiucie Bartosza Konopki ujęła mnie szczerość w podjęciu trudnego, przykrego tematu. Tu nie ma lukru, nie ma łatwych rozwiązań. Reżyser bardzo prawdziwie pokazuje zmagania z chorą psychicznie najbliższą osobą. Można oczywiście spojrzeć na problem bardziej uniwersalnie i rozciągnąć go na każdą przewlekłą chorobę, ale choroba psychiczna jest jednak dość specyficzna. Jeśli pacjent nie chce się leczyć, nie chce zażywać lekarstw, jego stan się pogarsza. Tak dzieje się z ojcem Tomka. Kiedy Wojciech pozwala sobie pomóc, jest sympatycznym, interesującym człowiekiem. Żartuje, mówi do rzeczy, wspina się w górach, pokonując lęk wysokości. Kiedy odstawia leki staje się kimś innym: nieobliczalnym, wściekłym, zamkniętym w sobie, groźnym dla otoczenia szaleńcem. Może podpalić wycieraczkę sąsiadom, wyrzucić z okna telewizor, zamknąć się w domu i nie otwierać nikomu. Zagraża sobie i innym. Jest jak doktor Jekyll i mister Hyde.

Chory to jedno, ale jego rodzina drugie. Film świetnie pokazuje, jak destrukcyjny wpływ na życie najbliższych ma choroba, ile heroizmu wymaga codzienne zmaganie się z tym problemem. Nie wszyscy są w stanie temu wyzwaniu sprostać. Tak jest z matką Tomka. Wiemy tyle, ile dowiadujemy się ze strzępów rozmów. Jedno jest pewne: nie ma jej z mężem, mieszka za granicą. Wyjechała, kiedy syn był jeszcze mały, prawdopodobnie do pracy. Czy potem wróciła, a kiedy poddała się, uciekła? To bardzo prawdopodobne. Zna przecież z autopsji objawy choroby męża, wie, jak się zachowywał, przestrzega syna, aby nie dał się nabrać. Być może nie zdołała mu pomóc, bo on sobie pomóc nie pozwalał, nie przyjmując do wiadomości, że jest chory. Łatwo ją potępić, ja nie potrafię. Tak się złożyło, że kilkakrotnie w moim otoczeniu byli chorzy psychicznie. Ja tylko obserwowałam, mogłam  współczuć, nic więcej. Widziałam, jak choroba degraduje, jakiego poświęcenia wymaga ze strony rodziny. Nie każdy to wytrzymuje, szczególnie, jeśli ktoś, tak jak Wojciech, nie chce się leczyć.

Najciekawsza oczywiście jest relacja ojciec-syn. I tu też nie mamy wszystkich danych. Na rodzinnych filmach (a może to wspomnienia Tomka?) widzimy, że kiedyś łączyła ich bliska więź. Możemy się tylko domyślać, jak Wojciech  fascynował syna, kiedy ten był dzieckiem. Ojciec, który się wspina, ojciec, który zabiera na wycieczki w góry i do jaskini (?). Prawdopodobnie już wtedy choroba się zaczynała, ale mały Tomek nie rozumiał, co się dzieje. Nie wiedział, dlaczego ojciec wyrzuca walizkę pełną ciuchów przez okno, dlaczego matka zabiera go i ucieka z domu. Chciał być z nim. Potem zostali sami, bo ona wyjechała. Dlaczego później nie widzieli się wiele lat? Dlaczego tak długo nie mieli ze sobą kontaktu? Czy Tomek miał dość? Czy ojciec zamknął się w swoim świecie i nie dopuszczał tam nikogo? A może Tomek po prostu wyjechał na studia, potem do pracy? Kiedy nagle w jego poukładanym świecie znowu zjawia się ojciec, początkowo wszystko, co dla niego robi, robi z przymusu, z niechęcią. Właściwie nie chce go oglądać. Najchętniej ograniczyłby się tylko do rozmowy z lekarką, a to, co potrzebne przekazał przez pielęgniarkę. Odrazą napawa go zrujnowane, zapuszczone mieszkanie, pełne różnych gratów, przeraża szpital, chorzy. Tomasz nie robi zbyt sympatycznego wrażenia. Pochłonięty pracą, zmęczony, czeka na swoją zawodową szansę, stale zachmurzony, jakby nieobecny. Stopniowo poświęca sprawom ojca coraz więcej czasu, najpierw z konieczności, potem chyba z żalu i poczucia odpowiedzialności. Na nowo dostrzega w tym sponiewieranym chorobą, znienawidzonym przez sąsiadów, którym zagraża, człowieku swojego ojca. Usiłuje mu pomóc. Ale każdy kij ma dwa końce. Staje się dobrym synem, ale zaniedbuje żonę, która na dodatek akurat teraz zachodzi w ciążę. Powinien się cieszyć, powinien być cały dla niej, ale pochłaniają go sprawy ojca. Bez przerwy kursuje między Warszawą a Śląskiem, próbuje mieszkać z nim, jakoś wyprowadzić na prostą. Dochodzi lęk o to, czy choroba nie przeniesie się na niego, na dziecko (choroby psychiczne bywają dziedziczne). Tego samego zaczyna bać się jego żona. Wreszcie ponad miarę obciążony psychicznie i fizycznie rujnuje sobie telewizyjną karierę. Choroba niszczy życie jego i jego rodziny. Cena za altruizm i, co ważniejsze, odzyskaną więź z ojcem, jest wysoka. Jakby na przekór jego staraniom sytuacja staje się beznadziejna. Kiedy już wydaje się, że jest lepiej, choroba powraca ze zdwojoną siłą. Wojciech znów zamyka się w sobie, odtrąca syna, postępuje nieobliczalnie. Tomek jest w pułapce bezradności. Nie potrafi przebić się przez pancerz, w jakim zamknął się ojciec, nikt nie może mu pomóc. Jeśli ojciec nie zechce się leczyć, jeśli nie zagrozi czyjemuś życiu, nic zrobić nie można. Jednak paradoksalnie to teraz Tomek staje się sympatyczniejszy, wrażliwszy. Nawet zwisające z sufitu telewizyjne piloty już go raczej śmieszą, niż drażnią. Odnalazł w swoim ojcu tego dawnego, interesującego człowieka. Ich wspólna wyprawa w góry jest symbolicznym powrotem do tego, co w ich relacjach było najlepsze.

"Lęk wysokości" w przejmujący sposób pokazuje coś jeszcze: degradację człowieka dotkniętego chorobą. Ten brudny, zapuszczony, opryskliwy, rzucający czym popadnie Wojciech to przecież ten sam pogodny niegdyś człowiek pokazujący synowi góry, którego oglądamy na filmach z rodzinnych wypraw. Jak trudno go nadal kochać, jak trudno nie odsunąć się ze wstrętem, niechęcią i pogardą, kiedy z ust cieknie mu ślina. Jak trudno dostrzec w nim to, co dawniej tak wszyscy lubili. Jak trudno go kochać, jak łatwo znienawidzić i zostawić jak zużyty przedmiot. A jednak Tomkowi przynajmniej na chwilę udaje się dokopać do prawdziwego ja ojca. Niestety tylko na chwilę, śmierć przerwie rozpoczętą rozmowę. A przecież to naprawdę bardzo trudne. Nie każdy znalazłby w sobie taką moc i cierpliwość.

Kilka lat temu krytycy i publiczność zgodnie zachwycali się "Pięknym umysłem" Rona Howarda. Mnie tamten film zirytował. Po amerykańsku upraszczał i zagłaskiwał problem. Życie genialnego schizofrenika po początkowych perturbacjach związanych z atakiem choroby potem toczyło się już gładko jak w idealnym świecie, ku pokrzepieniu wszystkich. Ale idealny świat nie istnieje. Film Bartosza Konopki pokazuje bez uproszczeń i upiększeń walkę o dostrzeżenie człowieka w chorym psychicznie. Mnie prawda i szczerość poruszyły na tyle, że nie zastanawiam się nad niedociągnięciami, które ktoś być może dostrzeże.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty