Odkąd zachwyciłam się powieścią Lenza "Muzeum ziemi ojczystej", która opowiada o historii Mazur i Mazurów, a pisana jest z ich perspektywy, temat ten niezwykle mnie zainteresował. Chociaż wcześniej ze względu na koligacje rodzinne troszeczkę o tym wiedziałam, to jednak dopiero ten niemiecki pisarz otworzył mi oczy i nie tylko jego literatura, ale i skomplikowana historia tamtych terenów stały się dla mnie odkryciem. Czytajcie Lenza!!!, muszę jeszcze raz zaapelować (o jego dwóch powieściach pisałam). A najbardziej przejmującym momentem w książce, którą tu przywołuję, jest ucieczka Mazurów przed armią sowiecką. I właśnie to najmocniej łączy powieść z filmem Smarzowskiego. Reżyser pokazuje tych, którzy zdecydowali się zostać. Bohaterowie Lenza, którzy uciekli, tęsknią za Mazurami, ale okazuje się, że pozostanie tam było równie niebezpieczne jak ucieczka. A exodus był też częścią historii Róży. I ona w pierwszym momencie wraz z córką, a może ze względu na nią, decyduje się szukać ratunku na statkach, które stanowiły wtedy jedyną drogę ewakuacji. Po drodze czeka ją strach i brutalne gwałty dokonywane masowo na niemieckich kobietach przez sowieckich żołnierzy. O problemie, który jeszcze do niedawna był tabu, troszeczkę się od jakiegoś czasu mówi. Zainteresowanych odsyłam do bardzo ciekawego wywiadu z profesorem historii z Uniwersytetu Gdańskiego, Józefem Włodarskim, który ukazał się w sobotnim wydaniu Gazety Wyborczej ("Czas kobiet"). Po raz kolejny zadaję sobie pytanie, jak można żyć, kiedy wycierpiało się tyle: strata męża, strach, poniewierka, nędza, wielokrotne gwałty i jeszcze troska o córkę, która jest niemym świadkiem tego, co dzieje się z matką. Ale po powrocie wcale nie jest lepiej. Głód, harówa w gospodarstwie, wieczny strach przed Rosjanami i Polakami, napady rabunkowe i samotność. Bo jakby tego było mało, Róża zostaje odtrącona także przez swoich. O tym mechanizmie także opowiada profesor Włodarski we wspomnianym wywiadzie. Nic dziwnego, że jest zamknięta w sobie, ponura, milcząca i nieufna. Bliskość jej i Tadeusza rodzi się stopniowo i niepostrzeżenie. Żaden to gwałtowny, namiętny romans. Nie ma westchnień, miłosnych wyznań ani seksu. Być może Róża wielokrotnie gwałcona boi się miłosnych zbliżeń. Pewnie przeżywa traumę, oczywiście wtedy nie tak o tym mówiono. Mamy za to codzienność: rozminowywanie pola, sadzenie ziemniaków, sprzątanie domu, cerowanie rozerwanych portek, zdobywanie tego, co do przeżycia konieczne. I troskę, coraz większą troskę Tadeusza o Różę i strach o nią. Bo nadal szerzą się napady, zdemoralizowani Sowieci za cichym przyzwoleniem polskich władz pozwalają sobie na wszystko, szczególnie wobec rdzennych mieszkańców tych ziem. Róży grozi deportacja, więc Tadeusz stara się zrobić wszystko, aby uniknęła tego losu. Wreszcie najgorsze: lęk o jej zdrowie, a w końcu walka nie tyle o życie, ile o uśmierzenie bólu. Dni Róży i Tadeusza upływają w wiecznym napięciu i strachu. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, spodziewać się można najgorszego. Pełno tu przemocy i zwierzęcych krzyków. Kiedyś gwałcona Róża milczała, teraz broni się i wyje. Może przelała się czara goryczy, a może wreszcie próbuje zakosztować zwyczajnego życia, więc gwałt jest gwałtem podwójnym: na niej i na codzienności. W tym nienormalnym, niespokojnym czasie, najeżonym strachem, sceny miłosne naznaczone są zwyczajnością. To jazda na rowerze, wspólna rozmowa na ławce pod domem (o mazurskich zwyczajach związanych ze śmiercią), śpiewana piosenka i pocałunek. Tyle. Więcej nie będzie im dane, bo Róża umrze. Muszę przyznać, że takiego obrotu sprawy zupełnie się nie spodziewałam. Czułam, że ta historia, szczególnie opowiadana przez Smarzowskiego, nie może mieć happy endu, ale raczej spodziewałam się rozstania bohaterów wymuszonego deportacją Róży albo uwięzienia, ewentualnie śmierci w wyniku napadu. Jeszcze bardziej zaskoczyła mnie decyzja umierającej Róży, która ratując córkę, wymusza na niej i na Tadeuszu małżeństwo. To zresztą historię jeszcze bardziej komplikuje i czyni wieloznaczną.
Smarzowski nikogo nie oszczędza. Pokazuje małość i nikczemność każdej ze stron. Miejscowych, którzy odwracają się od Róży i dopiero śmierć sprawi, że zgromadzą się wokół jej trumny. Polaków, którzy traktują Mazurów jak śmiecie, a swoich, stojących w czasie wojny po drugiej stronie barykady, jak zdrajców i wrogów. Ale nie chodzi tylko o komunistyczne władze i panoszącą się służbę bezpieczeństwa. Także rola przesiedleńców z Wileńszczyzny jest dwuznaczna. Czy Władek wsypał Tadeusza, czy po prostu skorzystał z okazji i zajął gospodarstwo po Róży? Wszak wielokrotnie zarzucał mu nieostrożne postępowanie, a być może w jakiś irracjonalny sposób obwiniał o zgwałcenie żony. I wreszcie Rosjanie. Tym dostaje się najbardziej.
Świat pokazany przez Smarzowskiego jak zwykle jest okrutny i beznadziejny. Pełen dzikich, zwierzęcych, pierwotnych zachowań i emocji. Zewsząd czyha niebezpieczeństwo, wszędzie czai się zło. Jednak coś różni ten film od "Wesela" i "Domu złego". To ci wszyscy niezłomni i zwyczajnie dobrzy bohaterowie: przede wszystkim Róża i Tadeusz, ale też dwaj lekarze: Polak i Rosjanin, niemiecki pastor, córka Róży, Jadwiga, początkowo nieufna i zagniewana, ale potem pogodzona z wyborem matki. No i zakończenie: z jednej strony mroczne i tragiczne, z drugiej podszyte nadzieją. Bo w tym strasznym świecie jest przynajmniej dwoje takich, którzy mogą się na sobie wesprzeć (trochę egzaltowanie to brzmi, ale innych słów nie znajduję). W każdym razie ja tak odebrałam finałowe sceny filmu. Zgadzam się jednak, że tego optymizmu i nadziei można nie dostrzec. "Róża" wstrząsnęła mną i poruszyła. Nie mogę o niej zapomnieć, wciąż mam w głowie obrazy z tego filmu: spokojną twarz Marcina Dorocińskiego i wyjącą z bólu Agatę Kuleszę (właściwiej byłoby oczywiście napisać: Różę). A świetne aktorstwo to jeszcze jedna zaleta filmu Smarzowskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz