Zgodnie z tym, co zapowiadałam w poprzedniej notce dotyczącej reportaży Pawła Smoleńskiego z Izraela, tym razem również zajmę się literaturą faktu, czyli węgierską opowieścią Krzysztofa Vargi. O istnieniu "Gulaszu z turula" (Czarne 2008) wiedziałam i wielokrotnie widziałam go na księgarskiej ladzie, ale dopiero teraz, pewnie dlatego, że w związku z Orbanem tyle się ostatnio o naszych południowych bratankach pisze i mówi, sięgnęłam po ten zbiór reportaży. Wprawdzie teksty te powstały kilka lat temu, ale niczego im to nie ujmuje, bo to książka uniwersalna starająca się uchwycić ducha węgierskości. A któż, jeśli nie Varga z racji swoich rodzinnych koligacji, jest bardziej do tego predestynowany. Mimo że autor nie szczędzi ojczyźnie swojego ojca i jej mieszkańcom słów krytyki, to z każdej strony bije fascynacja nią i nimi (co nie jest żadnym zarzutem z mojej strony, przeciwnie).
Najlepiej widać ją w opisach. Z powodów rodzinnych i towarzyskich Varga czuje się na Węgrzech jak u siebie, pewnie dlatego odwiedza miejsca zwyczajne. Włóczy się po całym Budapeszcie, nie tylko tym turystycznym, ma tam swoje ulubione rejony, odwiedza knajpy, do których turyści niekoniecznie wpadają, zagląda na targowiska i bazary, przesiaduje w deszczowej aurze na Moszkwa ter, gdzie mają swoją pętlę liczne autobusy, podróżuje po prowincji również tej nieznanej z folderów. A wszystko to, nawet jeśli brzydkie, opisuje niezwykle dokładnie, sensualnie i z sympatią (żeby nie napisać górnolotnie z miłością). Czytając, czułam zapach jedzenia, smak wina, smród z fabrycznego komina, widziałam liszaje na murach i ceratę przykrywającą stoły w budapesztańskiej jadłodajni. I chociaż od lat nie jem mięsa, kiedy zagłębiałam się w opisy ulubionych potraw Vargi podawanych w jego ulubionych knajpach, miałam wielką ochotę spróbować tych specjałów (oczywiście w realu nigdy bym tego nie zrobiła; tak działa magia lektury). Nie przypadkiem autor pisze tyle o jedzeniu pełniącym tak ważną rolę w życiu wielu Węgrów. Twierdzi, że te kulinarne, chociaż bardzo zwyczajne, orgie to nic innego jak zabijanie czasu, który na Węgrzech zatrzymał się już dawno, stoi w miejscu i nie płynie, potęgując węgierską melancholię. Kiedy całkiem niedawno czytałam "Ptaszynę" Kosztolaniego (pisałam o tej powieści jakiś czas temu; bardzo polecam), odnalazłam tam niezwykłe opisy kulinarnych bachanaliów zajmujące niemal całe rozdziały. Dla mieszkańców miasteczka, w którym nic się nie działo, biesiadowanie stanowiło istotę egzystencji. I tu pora przejść do tego, co najważniejsze, czyli do owej węgierskiej melancholii.
Skąd bierze się wieczny smutek Węgrów, poczucie wiecznego nieszczęścia? Z tęsknoty za utraconą wielkością. Iluzoryczną, jak twierdzi Varga. W naszych południowych sąsiadach miesza się poczucie dumy z ich wyjątkowości z poczuciem niedocenienia i krzywdy. Dlaczego niby Węgrzy mają być tacy wyjątkowi? Bo są po prostu inni. Wrzuceni gdzieś pomiędzy Słowian tych z północy i tych z południa władają kompletnie innym językiem zrozumiałym tylko dla Estończyków i Finów, którzy wszak nie są ich sąsiadami. I właśnie ta izolacja i wyjątkowość przynosi jednocześnie poczucie niezrozumienia, którego skutkiem jest smutek i melancholia. Zaczyna się od języka, ale przecież na nim wcale się nie kończy. No bo nikt nie chce zrozumieć cierpienia Węgrów, którzy zostali oszukani i ograbieni. Z czego? Ze swojej ojczyzny. Traktat z Trianon z 1920 roku, który przykroił Węgry do rozmiaru, jaki znamy dziś, pozostaje dla nich nadal traumą. W każdej księgarni można kupić mapy Wielkich Węgier, a mit "potęgi ziem Korony Świętego Stefana" jest wszechobecny.
"Naklejki z konturem przedtrianońskich Węgier, kraju przypominającego kotlet schabowy, można zobaczyć na samochodach, kurtkach i plecakach gimnazjalistów (...)"
Hasło "Okrojone Węgry to nie kraj, całe Węgry to raj." widnieje na każdej z tych map i nie tylko tam. To tak jakbyśmy my, Polacy, do dziś tęsknili do czasów, kiedy to Polska była potęgą "od morza do morza". Szkoda tylko, że Varga, choćby krótko, nie wspomina o przyczynach traktatu. Niezorientowany czytelnik, nie będzie wiedział, czy rzeczywiście wielkie mocarstwa skrzywdziły biednych Węgrów, czy też problem jest o wiele bardziej skomplikowany. Nie będę udawała, że moja znajomość historii jest tak duża, abym mogła rozstrzygnąć tę kwestię. Niedawno czytałam w jakimś historycznym artykule, że Węgrzy sami sobie na to zasłużyli swoim nacjonalizmem, czytaj: nieuznawaniem praw licznych mniejszości narodowych. Chociaż pewnie nie tylko to było istotne, ale po prostu skomplikowana historia tych ziem zamieszkiwanych przez liczne narodowości wymieszane tu wyjątkowo. No i interesy wielkich mocarstw i państw ościennych pewnie odegrały sporą rolę. Wszak każdy z sąsiadów chciał uszczknąć coś dla siebie. Ale do rzeczy, czyli do trianońskiej traumy i węgierskiej melancholii. Na Węgrzech do dziś żywe są marzenia, a może to coś więcej niż tylko marzenia, o odzyskaniu Słowacji, zwanej w tym kraju nadal Górnymi Węgrami, Siedmiogrodu, Serbii (Ziemie Południowe). W prawicowej prasie można przeczytać artykuły o tym, jakim błędem było niewykorzystanie ostatnich wojen bałkańskich, aby przynajmniej część tego marzenia mogła się ziścić. Na przygranicznych serbskich terenach szerzyły się plotki, że Węgry zaatakują. Węgrzy, jak pisze Varga, uwielbiają swoje klęski i płynące z nich cierpienie. W cień usuwają zwycięstwa, z pamięci wyrzucają podłości (ale który naród, może poza Niemcami, tego nie robi?). Pełno w tym kraju ulic Męczenników, Kalwarii, Golgoty. To nie przypadek, twierdzi autor. Może tę wieczną rozpacz, smutek i melancholię można by uznać za efektowną tezę reportera, ale kiedy zaczyna wyliczać słynnych węgierskich samobójców wywodzących się tylko z kręgów ludzi kultury (piszę tylko, bo pewnie byli i inni), to rzeczywiście zaczynamy rozumieć, że coś jest na rzeczy. Odsyłam do książki na strony 76, 77, gdzie znaleźć można tę upiorną i wiele mówiącą wyliczankę. Wszystko sprzysięgło się przeciw Węgrom. Nawet przyroda: krajobraz płaski jak naleśnik, wielkie jezioro zamiast przyzwoitego morza. Może dlatego tę narodową depresję najlepiej czuje się na węgierskiej prowincji, która robi wrażenie, jakby już nic nie miało się tam nigdy zdarzyć. Czytając książkę Vargi, przypomniałam sobie, jak podczas mojej krótkiej wizyty w tym kraju uświadomiłam sobie, o co przecież nietrudno, że nie ma tam romańskich i gotyckich kościołów (zniszczone w czasach osmańskich). Pewien historyk sztuki powiedział mi, że tym okresem zajmują się na Węgrzech tylko archeolodzy! I kiedy sobie to przypomniałam, pomyślałam, że ciężko byłoby mi żyć w kraju, w którym nie ma romańszczyzny i gotyku! Może i to jeszcze jedna przyczyna węgierskiego smutku?
To tyle. Po resztę odsyłam do tej niewielkiej, ale bardzo ciekawej książeczki. Oprócz tego, o czym powyżej, znajdziesz w niej jeszcze, czytelniku tej notki, wiele wiadomości o skomplikowanej węgierskiej historii, szczególnie dwudziestowiecznej. Autor pochyla się także nad innymi problemami dręczącymi naszych południowych sąsiadów i dzieli swoimi spostrzeżeniami, które wynikają ze znakomitej znajomości tematu. A kim? czym? jest ów tytułowy turul? O tym też dowiesz się, czytelniku tej notki, z książki, jeśli tylko po nią sięgniesz, a naprawdę warto. Tak chętnie nadal jeździmy na Węgry, tak chętnie pijemy ich wina, szczególnie tokaj, nie jest nam obca ich kuchnia, lubimy podkreślać, że Polak, Węgier dwa bratanki, a tak mało o nich wiemy. Warto to naprawić, a książka Krzysztofa Vargi świetnie się do tego nadaje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz