Pożegnanie z Wallanderem. Henning Mankell "Niespokojny człowiek"

Dziś będzie krócej, bo nad kryminałem trudno się rozwodzić. "Niespokojny człowiek" to już niestety ostatni tom z mojego ulubionego cyklu o komisarzu Kurcie Wallanderze z Ystad. Mankell nie pozostawił wątpliwości, że żegna się z melancholijnym policjantem ze Szwecji. To niepowetowana strata. Jakie kryminały będę teraz czytać? Już tu kiedyś wspominałam, że jakoś nie potrafię natrafić na kolejny cykl, do którego tak bym się przywiązała. A szkoda, bo od czasu do czasu lubię sięgnąć po dobry kryminał.

Za co pokochałam cykl o komisarzu Wallanderze? Chyba najbardziej za głównego bohatera. Wallander to zdolny policjant z dużym doświadczeniem i doskonałą intuicją. Kochający i równocześnie często niecierpiący swojej pracy, która tak go jednak absorbuje, że nie ma czasu ani na życie prywatne, ani na dbanie o swoje zdrowie. Prowadzi niehigieniczny tryb życia (mało ruchu, nieregularne posiłki) i stale obiecuje sobie, że musi się za siebie zabrać, ale oczywiście kończy się jak zwykle na dobrych chęciach. Jego życie prywatne to katastrofa. Po rozwodzie z żoną mimo prób nie potrafi związać się z żadną kobietą, a jedyna wielka miłość  kończy się rozstaniem. Gdyby chcieli być razem, jedno z nich (raczej ona) zbyt wiele musiałoby poświęcić. Wallander stale czuje się samotny i stary. Kiedy poznajemy go w "Mordercy bez twarzy", pierwszym tomie cyklu, dobiega czterdziestki, ale już wtedy boryka się z uciekającym czasem. I nie udało mu się z tym pogodzić w ciągu tych dwudziestu lat, jakie dzielą część pierwszą od ostatniej. Kiedy tak przyglądam się jego życiu, to mam nieodparte wrażenie, że w sferze osobistej nie było ono zbyt udane. Problemy ze starzejącym się zdziwaczałym ojcem, który nigdy nie zaakceptował faktu, że Kurt został policjantem, niepokój o córkę, nikły kontakt z jedyną siostrą, właściwie brak przyjaciół, zero życia towarzyskiego. I tylko opera, której jest miłośnikiem, czasem dodaje mu blasku. Za to spełnia się w pracy, jest bardzo dobrym  policjantem, chociaż nie zawsze docenianym przez szefów. Śledztwo to mozół, który często ciągnie się długo, a rozwiązanie trzeba wykuwać niczym kamień w skale. Tylko czasem przychodzi błysk, iluminacja, najczęściej jednak to żmudne dobijanie się do prawdy. Wallander narzeka na coraz gorszą organizację pracy w policji, na niekorzystne zmiany, jakie zachodzą w szwedzkim społeczeństwie, na trapiące je problemy. Cóż, jak widać nie są to powieści optymistyczne, ale, przynajmniej w opisie sfery osobistej i społecznej, bardzo prawdziwe i nieulukrowane.

Nie wszystkie lubię jednakowo, najmniej te o charakterze szpiegowskim, bardziej sensacyjnym niż kryminalnym. Moje ulubione to "Morderca bez twarzy", "Fałszywy trop". "Piąta kobieta", "O krok", no i ostatnia, którą właśnie skończyłam. Tak bardzo przywiązana jestem do papierowj wersji historii o Wallanderze, że nie mogłam oglądać żadnej z filmowych adaptacji: ani szwedzkiego serialu, ani brytyjskiego. Ginęło w nich to (takie prawa filmu), co ja lubię w tych książkach najbardziej: płynący czas.

Popełniane zbrodnie są w tych powieściach dość wymyślne, zwykle nie kończy się na jednej, a śledztwa, o czym wspominałam, długie, żmudne i skomplikowane. Policjanci muszą ścigać się z czasem, gdyż często zdają sobie sprawę, że na jednym zabójstwie pewnie się nie skończy. Jeśli jakiś miłośnik kryminału nie sięgnął dotąd po te książki, w co trudno mi uwierzyć, radzę czytać według kolejności (nie wiedzieć dlaczego w Polsce cykl nie ukazywał się po kolei).

A teraz trochę o ostatniej części. Znajdziemy tu wszystko to, co charakterystyczne dla całego cyklu. Skomplikowaną zagadkę, mylenie tropów, śledztwo, które wymaga licznych podróży (to też bardzo lubię w tych książkach), no i Wallander. Dobiega sześćdziesiątki i zupełnie nie potrafi pogodzić się ze zbliżającą się starością. Zastanawia się, co będzie robił, kiedy w końcu przejdzie na emeryturę, za czym specjalnie nie tęskni. Dotkliwie odczuwa swoją samotność, wspomina przeszłość, wraca pamięcią do dawnych śledztw, do ludzi, których już nie ma. Nękają go problemy ze zdrowiem, nie bardzo potrafi dogadać się z córką, która staje się coraz bardziej obcesowa i apodyktyczna. Na komendzie czuje się chyba  wyobcowany, bo większość kolegów, z którymi przez lata pracował, odeszła. Pozostał jedynie Martinsson i ponury Nyberg, a sam Wallander nie dowodzi już, jak dawniej, prowadzonymi dochodzeniami, nie on kieruje słynnymi zebraniami, robią to młodsi od niego. Upływający czas, przemijanie to równoprawni bohaterowie tej powieści. A w smutnym życiu Wallandera są na szczęście trzy radości: dom na wsi, który nagle zdecydował się kupić, pies Jussi i wnuczka Klara. Dużo to czy mało?

Tyle, więcej nie mogę zdradzić, aby nie psuć przyjemności czytania tym, którzy tego dotąd nie zrobili. I jeszcze o jednym, co tak bardzo podoba mi się w tej książce: mamy tu do czynienia z taką zagadką, która dla większości na zawsze pozostanie niewyjaśniona. Wallander dowie się najwięcej, ale i jemu nie uda się odpowiedzieć na kilka pytań nękających jego i innych. Nie wszystko jest takie, jak się wydaje - jedna z moich ulubionych życiowych prawd może z powodzeniem służyć za motto tej powieści.

Miłośników książek Mankella na pewno nie muszę namawiać, aby przyczytali, szczególnie, że to część wieńcząca cały cykl. Innych fanów kryminału, którzy dotąd nie poznali Kurta Wallandera (Są tacy? Watpię.) namawiam, aby koniecznie nadrobili braki. Ja, sięgając po "Niespokojnego człowieka", nie zawiodłam się. Szkoda tylko, że to już koniec.

A w sobotę wracam do filmu. Szykuje się kilka interesujących premier (przynajmniej tak się wydaje na podstawie zapowiedzi). 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty