Muszę się tu do czegoś przyznać: właściwie nie czytam polskiej literatury współczesnej. To nie jest tak, że taką mam zasadę, że jestem uprzedzona czy może z góry zakładam, że nie warto. Po prostu bardzo rzadko znajduję coś, na co miałabym ochotę. Trochę nieściśle się wyraziłam: nie czytam beletrystyki, natomiast bardzo chętnie sięgam po literaturę faktu. Ale od każdej reguły są wyjątki, więc i od tej również. Lubię na przykład Eustachego Rylskiego i Janusza Głowackiego, dlatego zachęcona bardzo pozytywnymi (wręcz entuzjastycznymi) głosami w moim ulubionym Tygodniku Kulturalnym w TVP Kultura sięgnęłam po najnowszą książkę tego ostatniego "Good night, Dżerzi" (Świat Książki 2010). Nie żałuję, że przeczytałam, ale entuzjazmu nie podzielam.
Czyta się to oczywiście znakomicie, właściwie jednym tchem (jeśli czas pozwala). Kto zna prozę Głowackiego, kto czytał lub słuchał wywiadów z nim, pewnie wie dlaczego. Dowcip, ironia, lekki styl, dystans do świata i siebie samego, odrobina cynizmu, potoczny, swobodny język to znaki firmowe jego pisarstwa. W podobnym tonie i duchu udziela wywiadów albo wypowiada się w telewizji czy radiu. To wszystko znajdziemy oczywiście w najnowszej książce pisarza. Ja jednak wysłuchawszy peanów na cześć "Good night, Dżerzi", spodziewałam się literatury głębokiej (tak wynikało z dyskusji) podanej w charakterystyczny dla Głowackiego sposób. Tymczasem moim zdaniem jest to znakomite czytadło z ambicjami. Tylko tyle i aż tyle.
Czym jest ta książka? Jak ją nazwać? Powieścią? Ile tu kreacji a ile prawdy? To historia o Januszu Głowackim piszącym na zlecenie bogatego niemieckiego przedsiębiorcy, który właśnie przedzierzgnął się w producenta, scenariusz filmu o Jerzym Kosińskim. Ale opowieść o tym, jak do tego doszło, o procesie twórczym, o pracach nad przygotowaniami i o kręceniu filmu stanowi tylko ramę dla tekstu właściwego: fragmentów rzekomego scenariusza, dziennika Maszy i wreszcie zwierzeń Klausa W., który w tej historii odegrał bardzo ważną rolę. Kompozycja przypomina mi trochę filmy, w których jest wielu bohaterów nie mających ze sobą nic wspólnego, ich wątki prowadzone są równolegle, widz nieco się gubi, aż wreszcie wszystko splata się razem: bohaterowie spotykają się w jednym miejscu i czasie, ich historie jakoś się o siebie zazębiają. Tak jest i tu, bo oprócz opowieści o Kosińskim, Maszy i Klausie, mamy tu jeszcze i co nieco o samym autorze, i równoległy wątek Iriny i Zachara, opowiedziany lekko, dowcipnie z ironicznym dystansem, który stanowi tło, dopełnienie dla historii Kosińskiego.
Podstawowe pytanie, jakie stawia Głowacki w swojej książce brzmi: ile w życiu Kosińskiego przypadku, a ile przeznaczenia. Czy, jak w antycznej tragedii, historia musiała się tak skończyć, czy też wszystko było dziełem przypadku i mogło potoczyć się zupełnie inaczej? Czy los zadrwił sobie z Kosińskiego: najpierw darował mu życie, ratując z Holocaustu, pozwolił rozwinąć skrzydła, a potem upomniał się o niego, co z góry było zaplanowane? Oczywiście pytanie nie do rozstrzygnięcia. Kosiński jawi się w tej opowieści jak diabeł, który nie oglądając się na nic, sięga po czyjąś duszę, wciąga ją do swego ciemnego świata, pokazuje go, nurza w nim, wysysa niczym wampir, doprowadza do destrukcji, a kiedy się znudzi tą zabawą, porzuca zniszczoną i nieszczęśliwą. Ale podobnie postąpiła z Kosińskim Ameryka. Pozwoliła mu dostać się na swoje salony, pokazała zasady, jakie w nich obowiązują. Powiedziała: nie, takich historii jak twoja nasłuchaliśmy się mnóstwo, pokaż nam coś straszniejszego, coś, czego jeszcze nie było. I kiedy wykreował swoje życie naznaczone traumą dzieciństwa i Holocaustu, zdemaskowała wszystko, okryła śmiesznością, zniszczyła i porzuciła. Bo książka Głowackiego obnaża też mechanizmy, jakie żądzą krytyką i publicznością, które domagają się coraz więcej i więcej okropności, cieszą się, kiedy ją otrzymują, nie zważając na to, że jest fałszywa. Ale kiedy się noga powinie, zapomną o tym, czego żądały, i zniszczą, nie bacząc na to, że same nie są bez winy.
Kosiński w opowieści Głowackiego nie budzi mojej sympatii. Jest tak bardzo demoniczny, tak bardzo manipuluje ludźmi, że nie sposób mu współczuć. Nie dostrzegam w nim tragizmu. Tragiczne postacie to Masza i Klaus W., równoprawni bohaterowie tej książki. To on zwrócił się do Głowackiego z prośbą o napisanie scenariusza do filmu i wyłożył pieniądze na produkcję. Dlaczego to zrobił, jakie były jego prawdziwe intencje, tego zdradzić nie mogę. W każdym razie Klaus, który początkowo wydaje się być postacią drugoplanową, wyrasta na jednego z równoprawnych bohaterów tej książki, a jego życie kryje w sobie tajemnicę. To również historia w pewnym sensie równoległa do opowieści o Kosińskim, bo i on został naznaczony przez to, co zdarzyło się w dzieciństwie. Czy zwierzając się Januszowi w swoim liście, pisze prawdę czy kreuje swoje traumy, tego oczywiście nie wiadomo.
Bardzo ważną postacią jest Masza, Rosjanka, którą Klaus wydostał z Rosji, ale ona o tej Rosji zapomnieć nie może. Wszystko wraca we wspomnieniach i snach. Ogrywa tu Głowacki zderzenie duszy i mentalności rosyjskiej z mentalnością amerykańską czy niemiecką. Masza to postać tragiczna, może najbardziej z całej trójki. Ta delikatna, wątła, śliczna kobieta zostaje wciągnięta w świat ciemny i mroczny. Ocalała, aby w innym miejscu wrócić do piekła. Czy i ją los najpierw zbawił, żeby potem się o nią upomnieć? Czy to jednak przypadek postawił na drodze Maszy i Klausa diabła w postaci Kosińskiego?
Jest to także opowieść o wielkiej, tragicznej miłości, która niszczy i naznacza na całe życie, a zapomnieć o niej nie sposób.
Niby wszystko tu mamy: wielką, tragiczną miłość, ciekawych bohaterów splecionych ze sobą w morderczym uścisku, historię wielkości i upadku, Holocaust, pytania o to, co wolno artyście, filozoficzny dylemat, rosyjską duszę i barwne nowojorskie tło, ale czegoś jednak brakuje. Być może to owa lekkość stylu, dowcip, dystans i ironia, tak charakterystyczne dla pisarza, odbierają głębię poruszanym problemom. Może za mało tu narracyjnego mięsa, za dużo literackiej zgrywy. Jakby jednak nie było, po książkę Głowackiego sięgnąć, mimo wszystko, warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz