Uwielbiam takie sytuacje - odkrycie fantastycznej książki, niszowej,
zupełnie niewypromowanej, o której raczej cicho. Jednocześnie tej radości towarzyszy smutna refleksja, którą nieraz dzieliłam się na tych łamach, że gdyby nie przypadek, to przegapiłabym coś niezwykle ciekawego i wartościowego. No może tym razem nie był to taki zupełny przypadek, bo o powieści nieżyjącego już bułgarskiego pisarza Wiktora Paskowa "Ballada o lutniku" (Wydawnictwo Poznańskie 2020; przełożyła Mariola Mikołajczak) dowiedziałam się dzięki radiowemu klubowi książki Poczytalni z TOK FM. O ile dobrze pamiętam, "Ballada o lutniku" znalazła się na pierwszym miejscu ich rocznego zestawienia. Ale nie przypominam sobie, aby w innym miejscu mówiono o powieści Paskowa. Długo się zbierałam, w końcu kupiłam i połknęłam w dwa popołudnia. Nie jest to rzecz długa, a czyta się bardzo potoczyście (wiem, wiem, powinno być dobrze, ale tak jest ładniej), więc nie ma co się tłumaczyć brakiem czasu.Zanim przejdę do konkretów jeszcze jedno wyznanie. Naprawdę sporadycznie zdarza mi się wzruszyć do łez nad książką. W kinie płaczę, co staram się skrzętnie ukryć, kiedy czytam, czasem ściska mnie za gardło, ale łzy to rzadkość. Tym razem po prostu się rozryczałam i nie mogłam się nadziwić, dlaczego aż tak. Ta powieść poruszyła we mnie jakieś skrzętnie ukryte struny. Płakałam nie tylko nad losem bohatera.
A teraz do rzeczy. Akcja "Ballady o lutniku" toczy się w Sofii w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku. Narratorem jest Wiktor, młody mężczyzna, który wspomina czasy swojego wczesnego dzieciństwa. Jego ojciec był muzykiem pochodzącym z muzycznej rodziny, grał w filharmonii, matka, o ziemiańskich korzeniach, dla małżeństwa musiała się ich wyrzec, bo jej bliscy nie zaakceptowali miłości do klepiącego biedę chłopaka, w dodatku Wołocha. Mezalians był podwójny - majątkowy i klasowy. Mieszkają w marnej dzielnicy w czynszowej kamienicy, którą zasiedlają tacy jak oni biedacy. Ludzie prości albo zdegradowani przez ustrój, a bieda i warunki, w jakich żyją, degraduje jeszcze bardziej. Alkohol, awantury, choroby, załamania psychiczne są tu na porządku dziennym. Ale Wiktor nie wspomina ich źle, raczej z czułością. To biedni, nie tylko w znaczeniu materialnym, ludzie. Naszkicowani zaledwie kilkunastoma zdaniami, ale to wystarczy, aby wyobrazić sobie to barwne ludzkie panoptikum. Chociaż nie jest to powieść polityczna, to przecież gdzieś w tle mamy świadomość czasów, w jakich żyli. Wspomnienia Wiktora podporządkowane zasadzie realizmu od czasu do czasu zostają przełamane fantastycznymi scenami wykreowanymi przez dziecięcą wyobraźnię. W jego fantazjach wszystko może się zdarzyć - źli ludzie zostaną ukarani, ojciec stanie się mocarzem, dobro zatriumfuje.
Liczenie się z każdym groszem, konieczność dorabiania chałupniczą pracą, jakiej się nie znosi, ciasnota, uciążliwi sąsiedzi sprawiają, że gorące uczucie gdzieś wyparowało. Jest codzienna udręka. Ojca ratuje sztuka, matka chwyta się swoich idei fiks. Najpierw to marzenie, że mały Wiktor zacznie grać na skrzypcach, zostanie okrzyknięty cudownym dzieckiem i w ten sposób ona zatriumfuje nad swoją rodziną. Jest i drugie marzenie - kredens. Współczesnemu czytelnikowi trudno w pierwszej chwili zrozumieć, dlaczego matka Wiktora zatruwa życie mężowi wyrzutami, że nie stać ich na jego kupno. Dopiero uwaga narratora, że nikt w ich kamienicy, a może i dzielnicy, takiego mebla nie miał, pozwala wczuć się w jej sytuację. Kredens staje się tu symbolem lepszego życia i dawnego świata, tego, z jakiego się wywodziła. Kariera syna i posiadanie kredensu mają być lekiem na beznadzieję, na brzydotę i nędzę świata, na podłe czasy. Z kolei dla ojca sprostanie marzeniom żony staje się wyzwaniem - potwierdzeniem jego męskości, tego, że sprawdza się jako głowa rodziny, że jej nie zawiódł, że dobrze zrobiła, wychodząc za niego za mąż mimo takiej ceny.
Ale to nie historia matki spowodowała mój płacz. To wszystko, o czym dotąd napisałam - barwni mieszkańcy kamienicy, historia rodzinna - jest bardzo ważne, ale prawdziwym bohaterem tej opowieści jest ów tytułowy lutnik, zgięty w pół, niemal pochylony do ziemi staruszek Georg Henig, który niegdyś, w innym świecie, przybył razem ze swoją żoną Bożenką z Czech do Sofii, aby tu wspomagać rozwijające się życie muzyczne. Przywiózł ze sobą skrzynię z cudownymi narzędziami, które potrafiły z odpowiedniego drewna, także znajdującego się w tej skrzyni, wyczarować wspaniałe skrzypce. Wkrótce stał się filarem bułgarskiego życia muzycznego, wykształcił swoich następców, ale tylko on jeden miał to coś, czego inni nie mieli, posiadł tajemnicę, jakiej inni nie posiedli. Dlatego jego skrzypce były najlepsze. W czasach, kiedy poznał go mały Wiktor, jego talent i umiejętności mają jeszcze znaczenie dla nielicznych. Jego uczniowie marzą tylko o tym, aby przekazał im swoje wspaniałe narzędzia, reszta ich nie obchodzi. Georg Henig mieszka w tej samej ubogiej dzielnicy, w zawilgoconej suterenie, za sąsiadów mając parę, która czyha na jego mieszkanie i jest gotowa posunąć się do każdej podłości, aby je zdobyć. Dla niego jednak to wszystko nie ma znaczenia. Żyje swoją pracą, muzyką i przeszłością. Rozmawia z cieniami swoich bliskich, którzy już od dawna są w lepszym świecie i czekają na niego. Ale on nie może do nich pójść, bo ma jeszcze jedno zadanie do wykonania.
Wątek Georga Heniga, podobnie zresztą jak cała powieść, prowadzony jest na dwóch nutach. Z jednej strony jest to historia bardzo realistyczna. Opisy samotności, opuszczenia, potwornej, ubogiej starości są bardzo realistyczne i dlatego niezwykle dotkliwe. Czytając, czułam smród zapuszczonej piwnicy i starego, niemytego, niemal zagłodzonego ciała, ale czułam też żal i głębokie współczucie. I po raz kolejny trudno mi było oprzeć się refleksji nad okrutnym przemijaniem, nad tym, że nic w życiu nie trwa wiecznie, że nie ocalą nas niegdysiejsze powodzenie i sukcesy. Na koniec i tak możemy zostać samotni, chorzy i biedni. Budzić odrazę i obrzydzenie. Ale jest i druga nuta - poetycka, mistyczna (w potocznym znaczeniu tego słowa). Tak widzi swojego przyjaciela Wiktor, ale taki jest też Georg Henig, bo mistycznie traktuje swoje narzędzia, drewno, z którego powstają instrumenty, bo rozmawia z cieniami swoich bliskich, bo wierzy w siłę muzyki, sztuki, która ocala w każdych warunkach.
Ta smutna, nostalgiczna powieść ma jednak także optymistyczną nutę. Daje wiarę w ludzi. Bo Georg Henig napotyka na swojej drodze osoby złe i bezduszne, ale także po prostu zwyczajnie dobre, które nie potrafią obojętnie przejść obok jego samotności, biedy, bezradności i choroby. Są gotowe mu pomóc, chociaż same nie mają wiele. Są gotowe poruszyć niebo i ziemię, aby go ratować. Czy to się uda? Nie chcę zdradzać wszystkiego.
I już na koniec chciałabym zwrócić uwagę na bardzo ciekawe posłowie tłumaczki, która opowiada o Wiktorze Paskowie i kreśli tło historyczne. Okazuje się, że opowieść o lutniku ma swoje mocne umocowanie w historii Bułgarii. I jeszcze jedna refleksja wzmocniona lekturą, którą właśnie skończyłam ("Granica" Kapki Kassabovej) - jak niewiele wiemy o tym kraju! Przynajmniej ja, ale myślę, że nie jestem jedyna. A "Balladę o lutniku" Wiktora Paskowa trzeba przeczytać koniecznie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz