Przed kilku laty wpadła mi w ręce powieść hiszpańskiego pisarza Antonia Munoza Moliny "We mgle czasów" wydana przez Świat Książki w serii Mistrzowie Prozy. Z literaturą hiszpańską jestem raczej na bakier, podobnie jak z południowoamerykańską. Kiedy po coś sięgnę, to najczęściej niewypał. Inaczej było ze wspomnianą powieścią - historią miłosną osnutą wokół wojny domowej w Hiszpanii. Nie tylko mnie wciągnęła, nie tylko poruszyła, ale wydała mi się książką ważną, czemu dałam wyraz tutaj. Zastanawiałam się, czy Świat Książki wyda inne jego powieści. O ignorancjo! Jakież było moje zdumienie, kiedy niedawno odkryłam, że Molina jest na naszym rynku obecny od lat, a jego książki wychodzą w Rebisie! A dowiedziałam się o tym, bo właśnie ukazała się kolejna, "Zima w Lizbonie" (Rebis 2016; przełożył Wojciech Charchalis). Sięgnęłam po nią niemal natychmiast, mając wielkie oczekiwania. Tymczasem mimo że przeczytałam jednym tchem, jestem nieco rozczarowana. To niestety nie taki kaliber jak poprzednia książka.
Powieść Moliny jest niezwykle klimatyczna, podobna nieco do tego, co pisze francuski noblista Patrick Modiano. Kiedy czytałam "Zima w Lizbonie", miałam wrażenie, że bohaterowie żyją nocami - siedzą w muzycznych klubach (główny bohater, Biralbo, jest pianistą), palą, piją w dużych ilościach, gadają, wspominają, snują się nocą albo wczesnym rankiem po San Sebastian, Madrycie lub Lizbonie, najczęściej w deszczu. Wszystko osnute jest papierosowym dymem, mgłą, mżawką, szarym, zimowym lub jesiennym światłem. Wszystko dzieje się trochę poza czasem. Długo zastanawiałam się, kiedy rozgrywa się akcja, aż w końcu padła data. Nie zdradzę, chociaż nie ma to wielkiego znaczenia. Bohaterowie są samotni, nieszczęśliwi, melancholijni. Ale to samotność elegancka, wykreowana, samotność rodem z powieści noir, nie do końca potrafię się nią przejąć. To wszystko nawet mi się podobało, nie powiem, dałam się porwać melancholii, z przyjemnością czytałam opisy San Sebastian czy Lizbony (najmniej jest tu Madrytu). Kto tam nie był, być może pod wpływem tej prozy zapragnie pojechać. Tyle że poza klimatem dostajemy niewiele więcej. A przepraszam, jest historia miłosna - Biralbo zakochuje się w tajemniczej Lukrecji, która niestety ma męża. Ich znajomość trwa krótko, ukochana i jej mąż znikają nagle, a właściwie uciekają. Dlaczego? Zdradzić nie mogę. Potem będą listy, kolejne krótkie spotkania, rozstania, poszukiwania.
Noc, pianino, rozłąka od razu skojarzyły mi się z "Casablancą". Jak się okazało, nieprzypadkowo. To oczywiście świadome nawiązanie, dlatego w powieści padną słynne słowa "Zagraj to jeszcze raz, Sam" wypowiedziane przez bohaterów z ironią. Tak jak nie potrafiłam przejąć się samotnością Biralba i Lukrecji, tak nie potrafię wzruszyć się ich miłosnym dramatem. Czuję sztuczność i kreację, może zresztą taki był zamysł autora.
Najsłabszym punktem powieści jest sensacyjna intryga, którą stopniowo odkrywamy dzięki wspomnieniom głównego bohatera i jego przyjaciela, któremu się zwierza. Intryga niespecjalnie wiarygodna i niezbyt ciekawa. Nie wykluczam, że niejeden czytelnik, zanim do niej dobrnie, znudzi się, bo sam nastrój mu nie wystarczy. Długo niewiele się dzieje, mało tu dialogów, za to sporo pustosłowia udającego głębokie rozważania o naturze samotności i miłości.
Mimo wszystko nie żałuję, że po "Zimę w Lizbonie" sięgnęłam. Chociaż mam zastrzeżenia, dałam się porwać mrokowi tej niedługiej powieści. A teraz mam dylemat, czy szukać innych książek Moliny, czy dać sobie spokój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz