"Paterson"

Nie mam jakiejś wielkiej atencji dla Jima Jarmuscha. To na pewno nie jest reżyser, którego gotowa jestem oglądać w ciemno. Jeśli temat filmu zdecydowanie nie jest dla mnie, nie idę. Dlatego widziałam tylko kilka tytułów z jego dorobku. Najbardziej zapadły mi w pamięć "Broken Flowers". Ale na "Patersona" poszłam z wielkimi oczekiwaniami, można powiedzieć, że na niego czekałam. Wszyscy się zachwycali, że film roku, że taki skromny, a wybitny. No jednym słowem powinien zachwycać. Powinien, ale niestety nie zachwyca. Przynajmniej mnie.

Zgadzam się, to dobry film, obejrzałam go z przyjemnością, chociaż nie ukrywam, że w pewnym momencie zerknęłam na zegarek - opowieść o kierowcy autobusu, Patersonie z miasta Paterson, o spokojnej, nieprzeniknionej twarzy, stała się nieco nużąca. Nie oszukujmy się, podejrzewam, że najnowsze dzieło Jarmuscha znudzi niejednego wolnym tempem i monotonią. To opowieść o życiu. Tydzień z życia Patersona, jego żony, jego psa, jego znajomych i przyjaciół. Tydzień z życia niewielkiego, sennego miasta. Ale inaczej niż w filmie Jerzego Stuhra, do którego zrobiłam aluzję ("Tydzień z życia mężczyzny"), to nie będzie jakoś szczególnie przełomowy okres. I, czytelniku tej notki, nie daj się zwieść ostatniemu zdaniu z opisu dystrybutora - "Jednak na skutek zabawnego zbiegu okoliczności stoicki spokój bohatera zostanie poddany próbie.". Jeśli w nie uwierzysz, srogo się zawiedziesz. Ja na szczęście przeczytałam je przed chwilą, z niemałym zdumieniem. Bo to coś, co na chwilę zburzy stoicki spokój bohatera, nie jest w żadnym razie punktem wyjścia, kołem zamachowym akcji.

Życie Patersona jest do bólu przewidywalne. Kiedy patrzyłam, jak rozpoczyna każdy kolejny dzień, przypomniałam sobie "Dzień świstaka". Tyle że bohater tamtego filmu, grany przez Billa Murray'a, wpadł w pułapkę pętli czasu, tymczasem sposób życia Patersona jest jego wyborem. To czerpanie szczęścia, spokoju, zadowolenia z codziennych rytuałów, z drobnych spraw, jakie składają się na egzystencję większości z nas. Pochwała codzienności. Tym, co wynosi ją na wyższy poziom, jest sztuka, taka zwyczajna, dostępna każdemu. Paterson pisze wiersze, jest artystą. Ale nie tylko on. Jego żona jest artystką totalną, jego kumpel aktorem, dla którego sceną jest życie. Wiersze pisze przypadkowo spotkana dziewczynka i przypadkowo spotkany japoński turysta. Każdy może być artystą, każdy może czerpać ze sztuki, sztuka łączy. Oczywiście nie sposób nie zgodzić się z taką konstatacją. Gdyby nie książki, film, teatr, muzyka, malarstwo, życie byłoby nie do zniesienia. No może trochę przesadziłam, ale tylko trochę. Piękne są w filmie Jarmuscha zdjęcia, zabawni i charakterystyczni bohaterowie, kilku oryginalnych dziwaków,  zabawne są niektóre sytuacje, no i zabawny jest pies Patersona i jego żony. Problem w tym, że mnie to wszystko jakoś nie rusza. Na poziomie rozumu wszystko się zgadza. No tak, cieszmy się drobiazgami, szukajmy piękna w codzienności, bądźmy artystami na swoją miarę, czytajmy, oglądajmy, słuchajmy. To daje szczęście, nie trzeba za nim gonić nie wiadomo gdzie. Też tak próbuję. Niestety na poziomie emocji jest gorzej. Oglądam tę historię na chłodno, coś mnie od niej oddziela.

No więc tak, to dobry film, ale wybitny? Bez przesady. Po wyjściu z kina i zmierzeniu się z prawdą, że jednak nie zachwyca, chociaż przecież powinien, znowu zaczęłam się obwiniać o niedostatek uwagi i wrażliwości. Ale kiedy skonfrontowałam swoją opinię z przyjaciółką, okazało się, że tym razem myślimy podobnie. To mnie nieco uspokoiło, bo moja przyjaciółka jest widzem i czytelnikiem niezwykle wnikliwym i osobą niezwykle wrażliwą. No więc może nie jest ze mną tak źle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty