Dziś o najgłośniejszej albo najgorętszej, że użyję tego wyświechtanego przez językową modę określenia, premierze późnej wiosny, "Londyn NW" Zadie Smith (Znak 2014; przełożył Jerzy Kozłowski). Powieść zapowiadana i wyczekiwana, i bardzo szybko okrzyknięta przez polskich recenzentów wydarzeniem. Ja w każdym razie nie spotkałam się z głosami krytycznymi (myślę tu o zawodowych krytykach, bo już po napisaniu tej notki, a jeszcze przed publikacją wysłuchałam audycji Poczytalni w TOK FM, gdzie została jednogłośnie schlastana przez uczestników dyskusji). Czy trzeba przypominać, kim jest Zadie Smith? Miłośnikom literatury na pewno nie, gdyby jednak zabłąkał się na tę stronę jakiś miłośnik, który nic o niej nie wie, informuję, że to brytyjska powieściopisarka o jamajskich korzeniach. Jej prozatorski debiut, "Białe zęby", narobił przed laty dużo szumu. Odtąd każda powieść, a pisze niewiele (ta jest czwarta), witana jest entuzjastycznie, a autorka to już uznana marka w literackim świecie. Wychowała się w owym tytułowym i tajemniczo brzmiącym Londynie NW, czyli w robotniczej, północno-zachodniej dzielnicy. NW to po prostu kod pocztowy. Można śmiało powiedzieć, że Zadie Smith pisze o miejscu i ludziach, które doskonale zna. Czytałam "Białe zęby" i "O pięknie", było to jednak na tyle dawno, że nie ośmielę się dzisiaj do nich odwoływać. W każdym razie podobały mi się na tyle, że autorce jestem wierna, chociaż ominęłam "Łowcę autografów", dziś już nie pamiętam dlaczego.
Zadie Smith to autorka, o jaką na próżno na naszym literackim poletku upominają się niektórzy krytycy. Łączy w swojej twórczości świetnie opowiedzianą i skonstruowaną historię z tą wartością dodaną, dzięki której powieść otrzymuje przepustkę do działu literatury bardzo dobrej, ambitnej. Jednym słowem zadowoli różne literackie gusta i te najprostsze, i te domagające się czegoś więcej. Rzeczywiście książki Zadie Smith czyta się znakomicie, jak się zacznie, to trudno się oderwać. Na plażowe wakacje nadaje się jak najbardziej. Tak jest też z jej najnowszą powieścią. To historia czworga trzydziestolatków urodzonych i wychowanych w tytułowym Londynie NW, niegdyś dzielnicy robotniczej, później zamieszkanej też przez ludzi o rozmaitych odcieniach skóry. W Londynie gorszym, z gorszymi szkołami, a jednocześnie będącym kulturowym tyglem. Tacy są bohaterowie tej powieści. Leah, jedyna wśród nich biała, jej przyjaciółka Keisha a właściwie Nathalie, Felix i Nathan. Łączy ich sąsiedztwo i szkoła, którą kończyli. Szkoła, do której nikt, kto myśli z troską o przyszłości swoich dzieci i dysponuje jakąś gotówką, nie posłałby swojego potomstwa. Jeśli, czytelniku tej notki, pomyślisz sobie w tym momencie, że łatwo zgadnąć, co dalej, to muszę przyznać, że się nie mylisz. Tak, tak, będzie to opowieść o tym, na ile pochodzenie determinuje los człowieka. Tak, zgadłeś, jednym się powiodło, inni walczą, jeszcze inni spadli na samo dno. Nie traktowałabym jednak tego jak zarzut, bo w końcu wszystko już było, a literatura od zawsze przecież żywi się powtarzalnymi motywami i tematami. Jest to zresztą temat istotny, egzystencjalna zagadka. Dlaczego ktoś osiąga sukces, a ktoś ma wiecznego pecha, a jeszcze ktoś mimo talentów i powodzenia u dziewczyn sięga dna. W powieści Zadie Smith nakładają się na to problemy rasowe. W kosmopolitycznym Londynie niełatwo wybić się komuś o ciemnym kolorze skóry, o ile nie urodził się w dobrej dzielnicy. Zła dzielnica i kolorowa skóra to piętno podwójne. A jednak Nathalie się udało. Jak to osiągnęła, ile ją to kosztowało i jaką cenę płaci za swoje perfekcyjne, zaplanowane z ołówkiem w ręku życie, o tym między innymi opowiada ta powieść.
Jest jednak coś, co drażniło mnie w "Londynie NW". To do bólu przewidywalne i, chociaż prawdziwe, to jednak zbanalizowane, szczególnie przez literaturę popularną i prasę dla kobiet, problemy obu przyjaciółek trzydziestolatek. Nie chcę wdawać się w szczegóły, aby nie zdradzać za wiele tym wszystkim, którzy powieści jeszcze nie czytali, napiszę więc ogólnikowo: niespełnienie zawodowe i osobiste, znudzenie codziennością, dylematy związane z macierzyństwem, rozczarowanie życiem, konflikty matka-córka, meandry kobiecej przyjaźni. Jakoś szeleściło mi to wszystko papierem. Czytając, myślałam sobie z lekkim zniecierpliwieniem, ojej, znam to. A przecież Doris Lessing potrafiła tak pisać o podobnych problemach, że ciarki po plecach chodziły, a książka dotykała do żywego i zmuszała czytelniczkę do bolesnej konfrontacji z sobą. Czytając Zadie Smith nic podobnego nie czułam. Nie wykluczam jednak, że niejeden, a właściwie niejedna, odnajdzie tu siebie.
Ale mimo tych zastrzeżeń warto sięgnąć po "Londyn NW". Może mniej ważne od tego co, ważniejsze jest jak. To jak jest rzeczywiście mistrzowskie. Znakomity zmysł obserwacji i literacki talent sprawiają, że nawet epizodyczni bohaterowie mają za sobą jakieś historie, coś ich gnębi, coś czują. Kilka stron, jakaś banalna rozmowa, a przed czytelnikiem rozwija się czyjeś życie. Były fragmenty, które czytałam z zazdrością, jaką odczuwam czasem, kiedy trafia mi się lektura tak sprawnie, z takim talentem podana. O Boże, myślę sobie, jak bym tak chciała. Jak bym chciała mieć taki językowy słuch, tak napisać dialog, tak paroma kreskami naszkicować postać z krwi i kości, z jej przywarami, kompleksami, lękami i obawami. Jak bym chciała umieć tak obserwować ludzi, słuchać ich rozmów, a potem przelać to na papier. Ale niestety nie umiem, dlatego piszę o książkach, a nie książki. Pod tym względem szczególnie podobał mi się rozdział poświęcony Felixowi. Jeden dzień z jego życia, wędrówka po mieście, kilka spotkań, kilka rozmów, a najlepsza chyba ta z chłopakiem, od którego chce kupić samochód. Przyjemność czytania.
Mimo zastrzeżeń polecam najnowszą powieść Zadie Smith. Portret północno-zachodniego Londynu, kalejdoskop postaci i problemów gnębiących współczesnych trzydziestolatków. Zresztą nie tylko ich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz