Do książki brytyjskiego dziennikarza i reportera, Eda Vulliami'ego, "Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy" (Czarne 2012; przełożył Janusz Ochab) zabierałam się bardzo długo, mimo że od razu wiele o niej mówiono i pisano, a jej sławę przypieczętowała Nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego, którą dostała rok temu. To zmobilizowało mnie, żeby ją kupić, ale swoje na półce książek oczekujących odleżała. Może dlatego, że Ameryka jakoś nie leży w sferze moich zainteresowań. Wiem, wiem, pewnie to błąd, ale zawsze w takich sytuacjach tłumaczę się tym, że trudno czytać wszystko i o wszystkim. Z tych samych powodów inny zbiór reportaży, o którym też było głośno, nadal tkwi na mojej liście książek, które chcę przeczytać. Myślę tu o "Śmierci w Amazonii" Artura Domosławskiego. W końcu jednak zdjęłam "Ameksykę" z półki i zabrałam się za lekturę, wkraczając tym samym w obszar zagadnień, o których słyszałam tylko piąte przez dziesiąte. Na pewno niezwykle ciekawy i ważny.
Czym jest owa tytułowa Ameksyka? Tak nazwał Vulliamy tereny po obu stronach granicy Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Od Pacyfiku do Zatoki Meksykańskiej, pas ziemi o długości około 3400 kilometrów i szerokości 80. Kalifornia, Arizona, Nowy Meksyk, Teksas, pustynia, graniczna rzeka Rio Grande. Świat znany z westernów, ale też z takich filmów jak "To nie jest kraj dla starych ludzi" braci Coenów czy "Tarffic" Stevena Sodebergha. Przygraniczny świat owiany romantyczną legendą o charakterystycznej dla takich terenów specyfice. Świat, gdzie toczy się normalne, codzienne życie, które czerpie napęd ze swego położenia. Daleko od Waszyngtonu i daleko od Mexico City. I tu należy zrobić przerwę, bo to, co dotąd napisałam, może cię zmylić, czytelniku tej notki. Życie się toczy, bo musi, ale od wielu lat jest to życie w cieniu narkotykowej wojny, która zbiera krwawe, bezsensowne żniwo, oczywiście nieporównanie częściej po stronie meksykańskiej. Meksyk opisywany przez brytyjskiego reportera to kraj straszny. Toczony polityczną korupcją i niemocą, walką pomiędzy narkotykowymi kartelami o strefy wpływów, biedą. Ofiarami narkotykowej wojny stają się właściwie wszyscy. Nie tylko ci nieliczni, którzy jeszcze mają odwagę w jakikolwiek sposób protestować, nie tylko członkowie karteli i gangów, przemytnicy, handlarze i inni związani z tym przemysłem, ale także zwykli ludzie. Śmierć bardzo często bywa poprzedzona wymyślnymi torturami, zadawana jest w sposób wyszukany i niezwykle okrutny, a jej ofiary są coraz częściej zupełnie przypadkowe. Trudno dopatrzeć się w tym jakiejkolwiek logiki, jest tylko przyjemność zabijania. Takie są zabójstwa młodych kobiet czy narkomanów w ośrodkach odwykowych prowadzonych najczęściej przez nawróconych zapaleńców. Do rangi symbolu urosło meksykańskie Juarez uważane za najniebezpieczniejsze miasto obu Ameryk, niektórzy posuwają się dalej, twierdząc, że to najniebezpieczniejsze miasto świata. Autor kilkakrotnie przytacza statystyki: na początku 2009 roku w ciągu czterdziestu ośmiu godzin zamordowano tam dwadzieścia jeden osób, a w całym roku zabójstw w Juarez było 2390. Nie ma dnia, nie ma nocy bez morderstwa, najczęściej kilku. W innych przygranicznych meksykańskich miastach jest tylko trochę lepiej. Ale narkotykowa wojna ma i inne skutki. Nie chodzi tylko o to, że na tych terenach władza należy właściwie do karteli, które mają policję w kieszeni, a rząd próbuje zaprowadzić ład przy pomocy wojska. Nie chodzi też tylko o powszechny strach, tłumienie wolności mediów, ale może najgorsza jest deprawacja młodego pokolenia. Młodzi chłopcy czy mężczyźni jedyną szansę dla siebie upatrują w pracy dla kartelu. To łatwy, ale niebezpieczny zarobek. A kto raz w to wejdzie, nie wyplącze się nigdy. Świat narkotyków wytworzył w Meksyku swoistą kulturę. Zespoły specjalizujące się w piosenkach gloryfikujących bohaterów narkotykowego biznesu, kult Santisima Muerte, Najświętszej Śmierci, duchowego symbolu wojny narkotykowej, romantyczną aurę otaczającą ten świat i związanych z nim ludzi.
Ale Vulliamy nie pisze tylko o narkotykowej wojnie, która niszczy pogranicze. Opowiada też o innych problemach. O położonych przy granicy amerykańskich fabrykach i zakładach, w których za grosze i w nieludzkich warunkach pracują Meksykanie, wykonując najprostsze czynności (najczęściej jest to montaż czegoś z dostarczonych ze Stanów elementów). Nie muszę chyba pisać, że coraz częściej te zakłady przenoszone są w rejony jeszcze tańsze, co tylko pogłębia biedę i bezrobocie. Pisze o dzielnicach nędzy, w których mieszkają pracownicy tych fabryk. O migracji z centralnego, a jeszcze częściej z południowego Meksyku za pracą. O marzeniu wielu, aby uciec do Stanów. O przemycie ludzi przez granicę drogą zwaną Drogą Diabła. O towarach przewożonych przez tiry i o tym, jak się ten handel odbywa. Co w nim dziwnego? A no to, że meksykańskie ciężarówki nie mają prawa przekroczyć granicy, dlatego w miejscu zwanym Bramą Ameryk (miasta Laredo w Stanach i Nuevo Laredo w Meksyku) przeładowuje się tony towarów z jednych tirów na drugie, a jakie to rodzi konsekwencje, tego można dowiedzieć się z książki. No i wreszcie o handlu bronią, który jest skutkiem biznesu narkotykowego. Obraz Meksyku, a szczególnie terenów przygranicznych, bo o nich pisze Vulliamy, jaki wyłania się z książki, jest potworny. Czytając "Ameksykę", zadawałam sobie pytanie, jak można tam żyć. A trzeba dodać, że autor to wytrawny dziennikarz i reporter, znawca tematu, na pograniczu Stanów i Meksyku zjadł zęby. Podróżował po tych terenach wiele lat, poznając je i pisząc o toczących je problemach. Po obu stronach granicy ma wielu znajomych, przyjaciół i liczne kontakty.
No dobrze, a gdzie w tym wszystkim Stany? Zapytasz, być może, czytelniku tej notki. Ach są, ach są. Książka Vulliami'ego to podróż od Pacyfiku do Zatoki Meksykańskiej odbywana po obu stronach granicy. Autor opowiada też o życiu po amerykańskiej stronie. Pisze o zetknięciu się Trzeciego Świata z Pierwszym. W jednym drogi dziurawe, w drugim gładkie, w jednym Juarez, najniebezpieczniejsze miasto świata, a po drugiej stronie granicy El Paso, jedno z najbezpieczniejszych miast w Ameryce. I tak dalej, i tak dalej. Ale nie to jest najważniejsze. Istotą "Ameksyki" jest oskarżenie, jakie autor kieruje pod adresem Pierwszego Świata. Odpowiedzią na problemy związane z kłopotliwym sąsiedztwem jest odseparowanie się od niego w każdy możliwy sposób. Wzmożone kontrole na granicach, zamykanie tych granic, niewpuszczanie meksykańskich tirów, deportowanie imigrantów, a wreszcie budowanie muru. Tak, tak muru. Cóż w tym dziwnego, być może wzruszysz ramionami czytelniku tej notki, uznając dezaprobatę autora, a za nim moją, za przejaw politycznej poprawności. Ale to nie tak. Vulliamy obnaża hipokryzję Pierwszego Świata, który jedną ręką odgradza się od niewygodnego sąsiedztwa, podczas gdy drugą korzysta z niego. I nie chodzi tylko o te zlokalizowane po meksykańskiej stronie granicy fabryki, o których pisałam, ale o narkotyki. Jest popyt, więc jest podaż. Kiedy bogata Ameryka kupuje dragi, nie zastanawia się, jaka jest ich prawdziwa cena. Ci sami Amerykanie, którzy piją kawę oznaczoną logo fair trade, kupują jednocześnie narkotyki, które ze sprawiedliwym handlem nie mają nic wspólnego. Z troską pochylają się nad losem wykorzystywanych plantatorów kawy, ale nie zastanawiają się, ile ofiar stoi za ich działką i kto z niej czerpie prawdziwe zyski, a kto naraża się za jakiś ochłap. Ale to jeszcze nie wszystko. Za pieniądze z narkobiznesu kartele kupują w Stanach morze broni. Z Meksyku do Stanów przemycane są narkotyki, w drugą stronę płynie rzeka żelaza. I niewielu zastanawia się, jakie konsekwencje to rodzi. I tak koło się zamyka. A co dzieje się z zarabianymi na tym biznesie pieniędzmi? Pieniędzmi splamionymi krwią, jak nazywa je autor. Oczywiście są prane. Gdzie? W amerykańskich bankach. Jest prawie pewne, że część z nich posłużyła do ratowania tych, które były zagrożone bankructwem na początku ostatniego kryzysu. A wszystko niemal w majestacie prawa. Rozdział poświęcony temu procederowi napawa odrazą, obnaża po raz kolejny hipokryzję Pierwszego Świata.
No cóż, niewesoła to lektura, ale oczywiście ważna. Na pewno warto ją przeczytać, chociaż muszę uczciwie przyznać, że nie zawsze porywa. Niektóre fragmenty po prostu nużą. Może czasem za dużo przykładów, statystyk, może niektóre historie opowiada autor zbyt drobiazgowo. Radą na to jest czytanie "Ameksyki" po kawałku, rozdziałami, wolniej, a nie, jak ja to zrobiłam, połknięcie jej na raz (książka ma ponad pięćset stron gęsto zadrukowanych drobną czcionką).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz