Miron Białoszewski "Pamiętnik z powstania warszawskiego"

Od kilku lat, kiedy tylko w okolicach pierwszego sierpnia media wybuchają coroczną,

rytualną dyskusją na temat powstania warszawskiego, mam ochotę wrócić do lektury "Pamiętnika z powstania warszawskiego" Mirona Białoszewskiego. Po raz pierwszy przeczytałam go dawno temu i w jakimś sensie była to dla mnie książka inicjacyjna. Chyba wtedy zrozumiałam, czym jest wojna i po raz pierwszy zadałam sobie pytanie, które dziś przy okazji rozmaitych lektur towarzyszy mi często: jak da się przeżyć coś tak niewyobrażalnego? Jaką siłę trzeba w sobie mieć, żeby nie zwariować, przebrnąć a potem jeszcze żyć? Niektóre obrazy z Białoszewskiego majaczyły mi w głowie do dziś, tak silne wywarły na mnie wrażenie. Ciekawa byłam ponownego zetknięcia z książką. No i wreszcie w tym roku postanowiłam, że już muszę koniecznie. Może dlatego, że kilka miesięcy temu odnalazłam nieco sfatygowany rodzinny egzemplarz, który gdzieś się zawieruszył. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Sięgnęłam po Białoszewskiego kilka dni temu, kiedy medialna wrzawa ucichła, a nowa związana z premierą filmu Komasy jeszcze na dobre nie wybuchła. Ja skorzystałam ze starego wydania PIW-owskiego z roku 1976, bo takie leży na mojej półce i jestem sentymentalnie do niego przywiązana, ale kto nie ma, a zdecyduje się przeczytać, niech sięgnie po świeżo wydaną przez PIW wersję bez skreśleń.

"Pamiętnik z powstania warszawskiego" Białoszewskiego to cywilne świadectwo tamtych dni. Urodzony w 1922 roku autor w powstaniu udziału nie brał. Napisałam te słowa i zadumałam się nad nimi. Na pewno nie brał udziału? Czy to możliwe wtedy w Warszawie? Nie walczył, nie był powstańcem, ale przecież powstanie go dotyczyło jak tysięcy mieszkańców miasta. Budował barykady, odgruzowywał zasypanych w piwnicach ludzi, gasił pożary, przenosił żywność dla powstańców. Ale przede wszystkim próbował jak inni jakoś przeżyć. A więc siedział w piwnicach, nasłuchując spadających z nieba bomb, pocisków wyrzucanych przez miotacze ognia i inne potworne wojenne machiny siejące spustoszenie i śmierć, zdobywał żywność, chodził po wodę, ale też cieszył się ze spotkań z dawno niewidzianymi znajomymi, próbował pisać. Białoszewski napisał swoją książkę po dwudziestu trzech latach od tamtych wydarzeń. Wcześniej nie potrafił, chociaż bardzo chciał. Miał czterdzieści pięć lat, kiedy wyznał na pierwszej stronie:

"... leżę na tapczanie cały, żywy, wolny, w dobrym stanie i humorze, (...) Warszawa znów ma milion trzysta tysięcy mieszkańców."

Jego pamiętnik to jednocześnie świadectwo powstania i świadectwo zmagań z pamięcią, czego na kartach książki stale jesteśmy świadkami. Białoszewski stara się opowiadać chronologicznie, ale wielokrotnie zderza się z figlami, jakie płata pamięć. Wydawało mu się, że czegoś był pewny, ale w miarę odtwarzania zdarzeń, okazuje się, że to nie ten dzień, że coś musiało zdarzyć się wcześniej albo później. Najczęściej jego niepewność dotyczy czasu, ale niekiedy miejsca lub na przykład tego, czy rzeczywiście z piwnicznego okienka na Miodowej mógł widzieć księżyc w pełni.

Chociaż "Pamiętnik z powstania warszawskiego" jest niewielkich rozmiarów (trochę ponad dwieście stron), to opowieść bywa bardzo drobiazgowa. Wraz z autorem zanurzamy się w piekło powstania. Białoszewski szczegółowo opisuje ryzykowne wędrówki pośród ruin, barykad, przez podwórka, piwnice, biegiem, w huku wybuchających bomb, a wszystko po to, by znaleźć znośną piwnicę, w której można by się schronić (zmieniał miejsce cztery razy). Ponownie wielkie wrażenie zrobiły na mnie opowieści o piwnicznym życiu. Nasłuchiwanie bomb, odliczanie do wybuchu, strach, czy trafi właśnie tu, szukanie najbezpieczniejszych miejsc (pod filarami, tak im się wtedy wydawało), wieczny huk, osypujący się tynk, modlitwy, ale też spacery (po piwnicach), życie towarzyskie, gotowanie, zdobywanie jedzenia i wody, drobne utarczki, ale najczęściej wielka życzliwość i wzajemne pomaganie sobie, powstańcze znajomości, radość i nadzieja na rychłe zwycięstwo, a potem na pomoc, wreszcie zobojętnienie i pogodzenie się ze śmiercią, która mogła przyjść w każdej chwili. Pisze o głodzie zaglądającym w oczy i doskwierającym braku wody. Szczegółowo opowiada o ewakuacji kanałami ze Starówki, co robi wielkie wrażenie, i o zdziwieniu, że Śródmieście wygląda jeszcze prawie normalnie. Kiedy tam trafił, początkowo jeszcze można  było mieszkać w mieszkaniach. Ale i to trwało krótko. No i przede wszystkim opisuje zagładę miasta. Morze gruzów, pożary, zbombardowane, płonące kościoły, klasztory, pałace. Było i nie ma, bezpowrotnie. Jeszcze raz oddam mu głos:

" ... i nagle nie ma miasta, nie ma domów, no ... rozpacz... (...) Po wszystkim. Dwieście tysięcy ludzi leży pod gruzami. Razem z Warszawą." 

"Pamiętnik z powstania warszawskiego" jest tym, czego domagają się, z każdym rokiem głośniej, uczestnicy dyskusji wokół powstania: kroniką ginącego miasta, głosem oddanym cywilom i hołdem dla nich, pewnie mimowolnym, bo przecież obcy jest Białoszewskiemu patos, heroiczny czy martyrologiczny ton. Zawsze się dziwię, że się o nim tak mało mówi. Chociaż autor nie pisze o epizodach najdrastyczniejszych, wspomina je tylko tak, jak wspomina się o czymś, co zna się z drugiej ręki (czasem w zaskakująco lekkim tonie), to i tak jego książka przeraża, bo pozwala zanurzyć się w powstanie, poznać je od podszewki. A przecież było jeszcze straszniej. Od niedawna mówi się o masakrze na Woli. W zeszłym roku czytałam w prasie wstrząsającą relację kobiety, która cudem ocalała, a tuż przed lekturą Białoszewskiego słuchałam w radiu fragmentu świeżo wydanej książki o powstaniu autorstwa kanadyjskiej historyczki Aleksandry Richie. Trafiłam na opowieść o bestialskich gwałtach na kobietach i dziewczynkach przetrzymywanych przez Niemców na Zieleniaku. Opis był tak drastyczny, że miałam ochotę zatkać uszy. Dlatego tak się zdziwiłam, kiedy Białoszewski kwituje ten epizod jednym zdaniem. Nie był tam przecież, tylko słyszał. Jak o tym opowiadać? Człowiek staje bezradny wobec ogromu zła i bestialstwa. Co innego książka historyczna.

Na koniec, krótko, bo się rozpisałam, muszę jednak wspomnieć o mistrzostwie Białoszewskiego. W końcu to literatura. Mistrzostwo przejawia się w zmyśle obserwacji, drobnych scenkach, opowieściach o ludziach, często w tonie plotkarskim, komentarzach, zdziwieniach i oczywiście w języku. Genialnie potocznym, mówionym i myślanym, żywym, pełnym słowotwórczej inwencji. Właściwie zastanawiam się, czy powinnam o tym pisać. Przecież każdy powinien przynajmniej słyszeć o tym ze szkoły. Mimo wszystko nie oprę się, aby jeszcze raz nie oddać głosu autorowi:

"Niepokój się zaczął, to trzeba było spokoju. Śpiewanie. Błaganie. Stanie. Już bez ciskań się. Różańce. Zacierki. Jedzenie pod framugą, bo się brało ze sobą." Albo: "Więc gdzieś tam w okolicy tego poplątania była odnoga w betonie, wszystko w betonie, szaro, twardo, sucho, szorstko, z tym że, jak w pralni harmider, latania, bety." Albo tak: "Po stoku na śmietnik, w dziurę w murze. Podwóruchno. Wlecenie na balkonik. Czyjeś mieszkanie. Wlecenie przez długą dechę w okno czyjegoś mieszkania. Tam siedzą. Baby. Ludzie. Dziura. Wlezienie w ciemno w leżących."

Wystarczy.

Chociaż może to niezbyt stosowne stwierdzenie w kontekście tematu, ale trzeba to powiedzieć: "Pamiętnik z powstania warszawskiego" to obok wstrząsającego świadectwa zagłady miasta i codziennego heroizmu, językowa i literacka uczta. Taki paradoks.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty