Po przerwie na inne książki wróciłam do sióstr Bronte, pewnie nie po raz ostatni. Wydawnictwo mg systematycznie przybliża czytelnikom ich spuściznę (szkoda tylko, że w tak marnej redakcji, a może po prostu bez niej). Niektóre powieści ukazują się w Polsce po raz pierwszy, tak jest z twórczością Anne dotąd u nas nieznaną. Nie ma co udawać, właściwie do niedawna nazwisko Bronte kojarzyło się z "Wichrowymi wzgórzami" (to Emily) i "Dziwnymi losami Jane Eyre" (Charlotte). Teraz dowiadujemy się, że to nie wszystko. Jakiś czas temu przeczytałam "Lokatorkę Wildfell Hall" autorstwa Anne, teraz sięgnęłam po "Villette" Charlotte (mg 2013; przełożyła Róża Centnerszwerowa). Nie da się uciec od porównań, więc od czasu do czasu będę sobie na nie pozwalała. Powieść Anne Bronte podobała mi się bardzo. Czytało się ją znakomicie, jednym tchem nieomal, jak najlepsze czytadło, ale, co ważniejsze, książka okazała się bardzo współczesna. To opowieść o silnej, niezależnej kobiecie, która robi wszystko, aby wyzwolić się od męża alkoholika, brutala, potwora zepsutego do szpiku kości. Dlatego z ogromnymi nadziejami przystępowałam do lektury "Villette" Charlotte Bronte, tym bardziej, że właśnie ta z sióstr uważana jest za najwybitniejszą (istnieje teoria, że to ona jest autorką wszystkich powieści podpisywanych nazwiskiem Bronte). Ostatecznym impulsem, który przyspieszył decyzję o sięgnięciu po "Villette", była audycja w radiu TOK FM, która jeszcze bardziej zaostrzyła mój apetyt. Jeśli, czytelniku tej notki, nabrałeś podejrzeń, że książka mnie rozczarowała, to nie do końca masz rację. Bo rzeczywiście tak jest, ale tyko odrobinkę. A ostateczny werdykt brzmi: tak. Tak, warto przeczytać "Villette". Ale po kolei.
Zacznę po bożemu, czyli od krótkiej informacji o treści. Kto zna inne powieści sióstr, nie będzie zaskoczony, jeśli napiszę, że bohaterką "Villette" jest uboga dziewczyna, Lucy Snowe, która, samotna po śmierci rodziców, musi sama zatroszczyć się o siebie, o swoje utrzymanie. Nie mając wiele do stracenia, poważa się na krok szalony. Wyrusza aż na kontynent do tytułowego Villette (pod tą tajemniczą nazwą kryje się Bruksela, w której jakiś czas mieszkała i pracowała autorka). Po pewnych perypetiach dzięki zbiegowi okoliczności udaje jej się dostać pracę i dach nad głową. Jakie zajęcie mogła znaleźć w tamtych czasach taka dziewczyna jak Lucy? Wybór był niewielki: guwernantka albo nauczycielka na pensji. I właśnie to drugie przypadło w udziale bohaterce powieści. Początkowo zatrudniona jako opiekunka do dzieci szybko awansuje na nauczycielkę angielskiego. Tak jak inne bohaterki powieści sióstr Bronte Lucy to kobieta samodzielna, pracowita, twarda, wytrwale dążąca do celu. Szybko zyskuje autorytet i poważanie, ale pozostaje outsiderką. Może dlatego jest tak bardzo samotna? Opis pierwszych wakacji na pensji, kiedy w ogromnym budynku zostaje właściwie sama, bo nie ma do kogo pojechać, jest rzeczywiście dojmujący. A i potem miewa okresy, kiedy swoją samotność odczuwa bardzo dotkliwie. Trudno dziwić się, że bywa przygnębiona albo ma depresję. Życie nauczycielek na pensji nie było lekkie. Ciężka praca i żadnej intymności. Bez przerwy z uczennicami, nawet nocą. Ileż zachodu kosztowało Lucy znalezienie kąta dla siebie, aby w spokoju przeczytać list albo pomyśleć. Czasem jedynym schronieniem był upiorny strych. Problemy Lucy wynikały też z różnic społecznych znakomicie w książce pokazanych. Chociaż z czasem zyskuje możnych przyjaciół i bywa u nich na salonach, pozostanie jednak zawsze kimś z boku, kimś w rodzaju ubogiej krewnej, która może zostać powiernicą, pocieszycielką, przyjaciółką, ale nikim więcej. Skazana na ich towarzyską łaskę i niełaskę. Lucy, co ciekawe, jest różnie postrzegana przez otaczających ją ludzi. Dla jednych jest tylko poczciwą młodą kobietą, poważną, solidną i nieco nudną, inni przeciwnie, uważają ją za samowolną, upartą, nieco szaloną.
Osobne zagadnienie stanowi w powieści kwestia wiary. Lucy, Angielka, jest protestantką, trafia jednak do kraju katolickiego. Wielokrotnie deklaruje przywiązanie do swojego wyznania i daje wyraz niechęci do katolicyzmu. Katolików uważa za niesamodzielnych i skrępowanych zasadami swojej wiary. W pewnym momencie o jej duszę, o jej nawrócenie rozegra się prawdziwy bój, a różnice religijne staną się prawdziwą przeszkodą i przyczyną osobistego dramatu.
A co z mężczyznami? Zapytasz, być może, czytelniku tej notki. Wiadomo przecież, że konwencja takiej powieści wymaga wątku miłosnego. A jednak nie jest to w "Villette" takie oczywiste. Lucy doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej pozycji społecznej i jeśli o kimś marzy, to raczej o przyjacielu niż o mężu. Wie, że musi liczyć tylko na siebie, nie jest kobietą bluszczem (chociaż potrafi zachować się histerycznie) ani słodką idiotką. Ale oczywiście pojawiają się na jej drodze mężczyźni. Jakże różni, znakomicie sportretowani. Portrety bohaterów to zresztą mocna strona powieści. A co poza tym? Ciekawa, żywa akcja. Jest tu i tajemnica, jest wiele zaskakujących zdarzeń, autorka zręcznie myli tropy i niemal do ostatnich stron właściwie nie wiemy, jak losy bohaterki zostaną rozwiązane. Kiedy czytałam "Lokatorkę z Wildfell Hall", właściwie od początku domyślałam się, jak zakończy się historia głównej bohaterki, tajemnicą pozostawało tylko, jak i kiedy to się stanie. W "Villette" jest inaczej. W pewnym momencie wydawało mi się, że już znam rozwiązanie, tymczasem historia potoczyła się w zupełnie innym kierunku. Kolejną zaletą powieści jest klimat. Nieco tajemniczy, mroczny, posępny. Kreują go między innymi opisy pensji i jej otoczenia, ale także samego Villette, a szczególnie tak zwanego dolnego miasta, starych domów, licznych kościołów, krętych, wąskich uliczek i zaułków, które tworzą mroczny labirynt.
No dobrze, jak dotąd rozpływam się nad książką, a miało być także o rozczarowaniu, niewielkim, bo niewielkim, ale jednak. Dlaczego nie do końca jestem usatysfakcjonowana? Dlaczego wyżej stawiam wspomnianą we wstępie powieść Anne? Pierwsza przyczyna jest dość banalna. "Villette" liczy sobie prawie siedemset stron i chociaż lubię grubaśne powieści, to jednak w tym wypadku długość nie zawsze przekładała się na jakość. Zdarzały się fragmenty nużące, ale zaraz po nich następowały takie, od których nie sposób było się oderwać. "Lokatorka" wydaje się książką spójniejszą, a i losy bohaterki są bardziej wyraziste i dramatyczne. Drugi powód rozczarowania wynika z moich oczekiwań. Czytając informację o książce, odebrałam ją zbyt dosłownie i trochę czegoś innego chciałam. W trakcie lektury długo czekałam na coś, czego w tej powieści po prostu nie ma. Mimo tego kto lubi taką literaturę, powinien sięgnąć po "Villette". Ciekawa, niebanalna lektura.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz