Melinda Nadj Abonji "Gołębie wzlatują"

Już sama nie pamiętam, od czego zaczęło się moje kilka lat trwające zainteresowanie literaturą bałkańską i okoliczną. Co było pierwsze: reportaż czy beletrystyka? Miljenko Jergović, Reginald Schlattner czy jeszcze ktoś inny? Nieważne. W każdym razie staram się pilnie śledzić to, co z tego obszaru się wydaje. Może warto by sięgnąć w literacką przeszłość i poczytać na przykład noblistę Ivo Andricia. Na razie jednak jestem świeżo po lekturze wydanej późną jesienią powieści szwajcarskiej pisarki węgierskiego pochodzenia Melindy Nadj Abonji "Gołębie wzlatują" (Czarne 2012; przełożyła Elżbieta Kalinowska). Co ma wspólnego jej powieść z Bałkanami? Wbrew pozorom sporo. Abonji urodziła się w miejscowości Becej znajdującej się na obszarze Wojwodiny. To ta część Serbii, która graniczy z Węgrami i zamieszkana jest przez mniejszość węgierską. Ażeby jeszcze bardziej skomplikować, dodam, że pisarka urodziła się w roku 1968, jeszcze w Jugosławii. Jako pięcioletnia dziewczynka wyjechała z rodzicami do Szwajcarii. Najprawdopodobniej jej przeżycia stały się inspiracją powieści.

Główną bohaterką i narratorką jest dwudziestoletnia Ildiko Kocsis z takiej właśnie rodziny. Akcja toczy się na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy po rozpadzie Jugosławii i powstaniu kilku niezależnych państw wybucha pierwsza z bałkańskich wojen. Ale wcale nie ten zbrojny konflikt jest w centrum uwagi narratorki. Oczywiście nie da się uniknąć tego tematu. Bohaterowie martwią się o swoich licznych węgierskich krewnych nadal mieszkających w ich rodzinnym miasteczku. Jeden z kuzynów Ildiko został siłą wcielony do serbskiej armii, walczy gdzieś w Bośni. Co się z nim stanie? Martwią się o swoich również inni imigranci z Bałkanów. Nawet na emigracji dopadają ich etniczne animozje. Kłócą się między sobą mieszkanki Bośni, każda innej narodowości. Szwajcarzy też interesują się wojną, ale niewiele z niej rozumieją. Dla  rówieśników Ildiko jest stamtąd, więc bardzo się dziwią, kiedy mówi, że nie zna serbskiego. Jej ojczystym językiem jest przecież węgierski, ale dla nich to zbyt skomplikowane.

Głównym tematem tej powieści nie jest również jugosłowiańska przeszłość, chociaż narratorka wspomina swoje życie w rodzinnej miejscowości, swoją ukochaną babcię Mamikę, licznych wujów, ciotki i kuzynów. Kiedy stamtąd wyjechała, była jednak za mała, aby poznać zawiłą historię rodzinnych stron. Ona kojarzy je przede wszystkim z beztroskim dzieciństwem, domem babci, zwierzętami, które hodowała, ogrodem i podobnymi przyjemnościami. Długo nie rozumie nienawiści, jaką jej ojciec czuł do Tity i komunistów. Rodzice niechętnie wtajemniczają ją i jej młodszą siostrę Nomi w rodzinne sekrety. Z czasem obie dowiedzą się więcej o wojennej przeszłości dziadków i o tragicznych losach dziadka Papuci w komunistycznej Jugosławii. Ale to wszystko pojawia się w powieści tylko na chwilę, tak jak w życiu narratorki.

Co zatem jest głównym tematem książki? Dla mnie najmocniej brzmi w "Gołębiach" problem emigracji. Jaką postawę przyjmują emigranci w swojej nowej ojczyźnie? Dlaczego decydują się na wyjazd? Ile są gotowi poświęcić, żeby wtopić się w szwajcarskie społeczeństwo? Czy warto? Co to znaczy osiągnąć tam sukces? Jak traktują ich Szwajcarzy, którzy z jednej strony chlubią się swoją bezpośrednią demokracją, z drugiej są społeczeństwem bardzo zamkniętym? Niełatwo jest zostać obywatelem tego pięknego kraju. A kiedy wreszcie zdobędzie się wymarzony papierek potwierdzony w demokratycznym głosowaniu wszystkich mieszkańców miasteczka (to oni na specjalnie zwołanym przez burmistrza spotkaniu w głosowaniu decydują, czy członkowie rodziny Kocsisów, którzy mają już za sobą stosowny egzamin, mogą zostać obywatelami Helvetii), czy na pewno jest się przez nich akceptowanym? Linia podziału przebiega między rodzicami, a dorosłymi już córkami. To rodzice zdecydowali niegdyś o emigracji. Dzieci nie miały oczywiście nic do powiedzenia. Musiały zaakceptować kilkuletnią rozłąkę z matką i ojcem, potem przeżyć traumę pożegnania z ukochaną babcią, Mamiką, u której przez kilka lat mieszkały. Kiedy już w Szwajcarii odprowadzają ją na dworzec, czują, że to prawdziwe rozstanie, o wiele dotkliwsze niż pożegnanie z Wojwodiną. Nikt nie pytał sióstr o ich ból. Dorośli zajęci byli przeżywaniem swoich traum i problemów.  Dzieci nie miały prawa do smutku, przecież szybko się przyzwyczają. Panuje powszechne przekonanie, że dla nich doświadczenie emigracji jest łatwiejsze. Doświadczenia bohaterki zdają się temu przeczyć. A przecież, jak twierdzą rodzice Ildiko i Nomi, wszystko także, a może przede wszystkim, dla ich dobra. Ildiko nie potrafi zrozumieć rodziców. Nie może pogodzić się z tym, że dla zachowania osiągniętego statusu są gotowi nie dostrzegać drobnych szpil wtykanych im przez porządnych szwajcarskich obywateli czy wyjątkowo obrzydliwych, chociaż anonimowych, przejawów wrogości. I po co? Po to, żeby harować w świątek, piątek i w niedzielę od rana do wieczora? Co z tego, że we własnej kafeterii? Tu też trzeba się płaszczyć przed klientami, znosić ich humory, biegać między stolikami, godzinami parzyć kawę, sprzątać toalety i udawać kogoś, kim się nie jest: grzeczną, schludną panienkę zza baru. To ma być ten lepszy świat? Tak widzi to Ildiko. Ale jest przecież druga strona medalu. Czy wiesz, co by z wami teraz było, gdyby nie decyzja o wyjeździe?, pytają rodzice. W Serbii trwa wojna. Mężczyźni są siłą wcielani do wojska, szaleje inflacja, najprostsze dobra trzeba zdobywać, kto może, ucieka, w ich rodzinnym miasteczku zostają tylko groby zmarłych. Czy tego by chciały? Ale trzeba postawić sobie jeszcze jedno odwieczne pytanie: o moralną odpowiedzialność tych, którzy wyjechali, za tych, którzy zostali. Co można dla nich zrobić? Czy tylko współczuć?

Powieść zaczyna się dość lekko, nieco nostalgicznie, od rodzajowego obrazka. Kocsisowie przybywają swym czekoladowym chevroletem do rodzinnej miejscowości na wesele kuzyna. Sceny jak z czeskiej literatury czy filmu. Ale to tylko początek, z czasem już nie będzie tak miło. Końcówka brzmi  bardzo poważnie, chciałoby się napisać: dramatycznie, ale bez przesady.

"Gołębie wzlatują" nie są wybitną powieścią, ale warto zwrócić na nią uwagę. Od czasu powstania roboczej wersji tej notki upłynął ponad miesiąc, a ja wciąż o tej książce pamiętam. Mimo poważnego tematu i nowoczesnego, bezdialogowego sposobu pisania czyta się ją bez trudu. Da się pochłonąć  w ciągu kilku wieczorów (nie jest zbyt obszerna). Może stać się dobrym wstępem do czytelniczej przygody ze znakomitymi reprezentantami bałkańskiej i okołobałkańskiej literatury. Ja ze wszech miar polecam wspomnianych na początku Jergovicia i Schlattnera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty