"Imagine" Andrzeja Jakimowskiego

Kiedy kilka miesięcy temu usłyszałam, że najnowszy film Jakimowskiego, twórcy "Zmruż oczy" i "Sztuczek", jest opowieścią o niewidomych, przyznam, że nie wywołało to mojego entuzjazmu, co pewnie nie najlepiej o mnie świadczy. Nie mogę powiedzieć, że czekałam na "Imagine" z niecierpliwością, a zdarza mi się od czasu do czasu niemal śnić o filmie, który ma wejść na ekrany. Sama nie wiem, kiedy postanowiłam jednak, że do kina się wybiorę. Czy zrobiłam to pod wpływem telewizyjnych reklam? Czy żeby przypomnieć sobie Lizbonę, która mnie kilka lat temu oczarowała? Może także dlatego, ale chyba szalę przeważyło to, że im bliżej premiery, tym więcej się o nim mówiło. No więc poszłam i się zachwyciłam! Nie wiem, kiedy minął czas spędzony w kinie. Świetny, piękny, mądry film. Piękny także urodą zdjęć: prześwietlonych słońcem, kłujących w oczy bielą spękanych murów starego lizbońskiego klasztoru, w którym znajduje się prywatna szkoła dla niewidomych dzieci. To tutaj przybywa Ian uczący niewidomych poruszania się dzięki kontrowersyjnej metodzie echolokacji. To nie fantazja Jakimowskiego. Metoda istnieje, są ludzie, którzy się nią posługują. Film naprawdę ogląda się z zapartym tchem. Ale ostrzegam: nie należy się dać zwieść telewizyjnym zwiastunom. Kto w nie uwierzy, może poczuć się rozczarowany, bo wbrew reklamom "Imagine" nie jest romansem rozgrywającym się w pięknych plenerach Lizbony. Nie o miłości jest ten film, a i portugalskiej stolicy twórcy nie pokazują tak jak Woody Allen Rzym w swoim ostatnim filmie. Z pewnością to nie reklamówka zachęcająca do wizyty w mieście. A mimo tego jest naprawdę pięknie. Zresztą, kto widział poprzednie obrazy reżysera, ten wie, czego się spodziewać. Gdybym miała czas i gdyby bilety do kina były tańsze, pobiegłabym na "Imagine" raz jeszcze, natychmiast. Na pewno sprawię sobie tę przyjemność za jakiś czas. A tymczasem namawiam innych, aby to zrobili. A kto już widział, może przejść do ciągu dalszego.

Przyznam się, że i ja dałam się nabrać tak jak uczniowie Iana. Właściwie, aby zabrzmiało efektownie, napisałam nieprawdę, bo przecież podopieczni głównego bohatera tylko wątpili w to, że jest niewidomy i dlatego bezustannie go sprawdzali, ja natomiast myślałam, że on widzi. Być może, ktoś się zdziwi, skąd moja naiwność. Wyjaśnienie jest proste: wcześniej celowo nie przeczytałam notki o filmie, a jeśli w początkowych scenach była mowa o tym, że Ian też jest niewidomy, to przegapiłam, co przyznaję ze wstydem. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo tym większą miałam radość z filmu. 

Zacznę od głównego bohatera. Ian jest postacią charyzmatyczną, przykuwającą uwagę swoją powierzchownością, ale przede wszystkim tym, co robi, co mówi, jak pokazuje innym świat. Jest jak czarodziej, który stopniowo, wtedy, kiedy to on zechce, jakby od niechcenia demonstruje swoje sztuczki, odsłania tajemnice świata. Czy naprawdę tajemnice? Nie, on po prostu słyszy uważniej, a co za tym idzie, wyobraża sobie więcej. Aż chciałoby się napisać: widzi, patrzy, ale to przecież nieprawda. Mogłoby się wydawać, że taki odbiór rzeczywistości dotyczy tylko niewidomych, ale i to nieprawda. Bo Ian otwiera oczy nie tylko im, ale i nam. Przecież my też najczęściej, mimo że widzimy, nie dostrzegamy tych wszystkich otaczających nas szczegółów, detali, drobiazgów. Patrzymy na świat w pośpiechu, powierzchownie, z rutyną, jak ci starzy mężczyźni wysiadujący codziennie przy kawiarnianych stolikach. Dlatego nie zauważamy  skutera opartego o ścianę, kota, ptaków czy statku w porcie. Jeden z uroków tego filmu polega na tym, że widz postawiony jest trochę w roli niewidomych. Obraz na ekranie jest najczęściej ograniczony, brak mu szerszej perspektywy, co zawęża nasze pole widzenia. Dopiero kiedy kamera zechce, stopniowo widzimy więcej, świat się poszerza. Nagle, jakby z niebytu, pojawia się ten kot, ten skuter, a na końcu majestatyczny, ogromny statek, który wcale nie jest fatamorganą. Świat widza, jak świat niewidomych, początkowo ogranicza się do tego, co zamknięte w klasztornych murach. Nawet dachów Lizbony widzimy tylko tyle, ile da się dostrzec zza spękanych, białych murów. I nagle, kiedy ciężkie, drewniane drzwi zostaną otwarte, widać i słychać więcej. A kiedy wreszcie można wyjść na ulicę, świat nieoczekiwanie powiększa się i dopiero wtedy  naprawdę fascynuje.

Ale oczywiście "Imagine" to nie  tylko opowieść o niewidomych. Chociaż ta warstwa filmu jest niezwykle interesująca i pouczająca (sama metoda echolokacji fascynuje), to jednak równie ważne jest też drugie, metaforyczne dno. Dla mnie to opowieść o wolności, możliwości wyboru i prawie do błądzenia. Można zapytać, dlaczego Ian tak się upiera, aby poruszać się dzięki echolokacji, dlaczego odrzuca laskę, mimo że bywa to niebezpieczne? Przecież jest bez przerwy poobijany, jego twarz stale zdobi jakiś plaster, często przydarzają mu się niespodziewane przygody: a to wpadnie do piwnicy z węglem, a to razem z niewidomym Serrano przekoziołkuje przez murek oddzielający dwa pasma szosy (ta scena jest zresztą niespodziewanie zabawna). Ale on tak woli, to jego świadomy wybór. Dzięki echolokacji ma nie tylko większą swobodę  poruszania się, pewność siebie, wolność, ale też uważniej słucha świata i lepiej go poznaje. Chłonie otoczenie różnymi zmysłami, jego doznania są pełniejsze, bogatsze. Ian zachwyca się i cieszy  światem, a dzięki temu cieszy się życiem. Jest jak dziecko, które nie zna żadnych ograniczeń, nie boi się, a jeśli upadnie, to się podniesie i dalej robi swoje. Nie wyróżniając się spośród otoczenia (przechodnie nie zauważają, że jest niewidomy), jednak się wyróżnia. Czym? Wolnością, wyobraźnią i bogatszą, głębszą percepcją świata. Zresztą Ian przecież nie ogranicza się tylko do echolokacji. Kiedy trzeba, używa czujnika, w ostateczności laski. Wykorzystuje wszystkie dostępne możliwości. Stopniowo i inni zaczynają odkrywać swobodę, jaką daje echolokacja. Poruszanie bez laski kusi Serrano, ale przede wszystkim zachwyca zamkniętą w sobie, tajemniczą Evę. Nagle może poczuć się kobietą, biała laska naznaczała ją, sprawiała, że dla otoczenia była przede wszystkim niewidomą. Teraz siedzi przy kawiarnianym stoliku i cieszy się, że mężczyźni ją adorują. Jest niczym psotne dziecko, które nabrało wszystkich i śmieje się w kułak.

Wartością filmu jest też niejednoznaczne rozłożenie racji. W "Imagine", inaczej niż w "Stowarzyszeniu umarłych poetów" Weira, do którego podobieństwa aż się narzucają (to żaden zarzut z mojej strony, film Jakimowskiego nie jest przecież plagiatem, ale dziełem na wskroś oryginalnym), nie ma strony dobrej i złej. Przecież profesor, który od początku z nieufnością odnosi się do echolokacji, kiedy w końcu zwalnia Iana, ma swoje racje. Metoda nie jest całkowicie bezpieczna i niesie ze sobą spore ryzyko. Ianowi bez przerwy przydarzają się  wypadki, Serrano trafia w ręce chirurga, który musi go pozszywać, a niewidomy pacjent bez rąk i nóg ma być dla nich jak memento. Nie należy zapominać, że podopieczni profesora to dzieci i młodzież. Może sedno sprawy tkwi w możliwości wyboru? Trzeba pokazać różne metody poruszania się, a świadomy, dorosły człowiek zdecyduje: wolność obarczona ryzykiem licznych upadków czy bezpieczne życie na pół gwizdka.

Kolejna zaleta, która sprawia, że film trzyma w napięciu, to ciągłe balansowanie na granicy prawdy i kłamstwa. Ile ich jest w opowieściach Iana? Dzieci, a później też jego pracodawcy, bez przerwy go sprawdzają. A kiedy już mu uwierzą, a my razem z nimi, nagle okazuje się, że drzewa, pod którymi siedział z Evą, to nie czereśnie, tylko akacje. Ale potem nastąpi kolejny zwrot i już wiadomo, skąd Ian wziął czereśnie, które jej podarował. Więc może nie kłamał? Może ten ogromny statek rzeczywiście stoi w porcie? Tajemnica wyjaśni się wreszcie: majestatyczny statek triumfalnie przepłynie nam przed nosem.

A obiecywana w reklamowych zwiastunach Lizbona i miłość? Lizbona jest, chociaż nie jak z pocztówek, ale i tak piękna swoim specyficznym, nieco zaniedbanym, codziennym pięknem. Jest biała bielą domów, czerwona intensywną czerwienią dachów i zielona soczystą zielenią drzew. Są wąskie, kręte ulice spadające ostro w dół, nieoczekiwane perspektywy w przesmykach między domami, są kawiarniane stoliki ustawione w stromych zaułkach,  czasem nawet mignie słynny lizboński żółty tramwaj, który wcale nie jest tylko turystyczną atrakcją, jak myślałam. I jeszcze to słońce, w którym jest skąpana. Może to wystarczy, aby zamarzyć o podróży do Lizbony? No a miłość? Tego nie jestem pewna. Wszak Eva równie dobrze czuje się w towarzystwie Serrano co Iana. Na pewno jest spotkanie dwojga ludzi, które ma dla nich ogromne znaczenie, szczególnie dla niej. To dzięki Ianowi Eva wychodzi ze swojej skorupy, otwiera się na świat, zyskuje pewność siebie i radość. Kiedy na końcu gna za nim, miło nam myśleć, że robi to z miłości, którą sobie nagle, jak to w filmach bywa, uświadomiła. Ale może to tylko przyjaźń? Zresztą Ian jest ważny nie tylko dla niej, także dla Serrano i na pewno dla niewidomych dzieci. Ale ten film jest piękny nawet bez burzliwego romansu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty