Tym razem sięgnęłam po klasykę literatury, wydaną po raz pierwszy w Polsce powieść Anne Bronte "Lokatorka z Wildfell Hall" (wydawnictwo mg 2012; przełożyła Magdalena Hume). Anne jest najmniej znaną z sióstr Bronte, przynajmniej w naszym kraju, nie wiem, jak jest gdzie indziej. Wszyscy miłośnicy literatury kojarzą na pewno Charlottę, autorkę "Dziwnych losów Jane Eyre" czy Emily, która napisała "Wichrowe wzgórza", ale twórczości tej trzeciej dotąd nie mieliśmy okazji poznać. Dlaczego? Pytanie retoryczne, oczywiście nie mam pojęcia. Tym bardziej jestem zdziwiona, że powieść, którą właśnie skończyłam, jest naprawdę warta lektury. Trudno mi ją porównywać z "Wichrowymi wzgórzami", jako że czytałam je dawno, tym bardziej z drugą z wymienionych książek, po którą, co wyznaję ze wstydem, dotąd nie sięgnęłam (Już po obejrzeniu całkiem udanej ekranizacji obiecywałam sobie, że przeczytam, ale w natłoku innych lektur jakoś nadal tego nie zrobiłam. Tym razem naprawdę koniecznie muszę ten brak nadrobić.). Dlatego nie mnie wyrokować, która z nich jest najlepsza. Na pewno są to lektury obowiązkowe. Na "Lokatorkę" zwróciłam uwagę, kiedy tylko została wydana, bo trochę o niej mówiono, jak łatwo zgadnąć, w pozytywnym tonie. Już wtedy wpisałam ją na moją listę książek, które chcę kupić, ale jako że owa lista z miesiąca na miesiąc pączkuje, powieść Anne Bronte czekała sobie na swoją kolej. Pewnie czekałaby jeszcze, gdyby nie przypomniała mi o niej wysłuchana w moim ukochanym radiu TOK FM bardzo ciekawa audycja o siostrach Bronte i ich bracie (można znaleźć na stronie w podcastach; trzeba szukać w Wieczorze Radia Tok FM w cyklu Biosfera). Najwyższa już jednak pora, aby podzielić się refleksjami na temat "Lokatorki z Wildfell Hall".
Przede wszystkim czytanie tej powieści sprawia prawdziwą przyjemność. To taki rodzaj lektury, od której trudno się oderwać nawet wtedy, kiedy domyślamy się, a następuje to dość szybko, jak historia się zakończy. Cóż z tego, chcemy wiedzieć jeszcze, jak to się stanie. Do samego końca pełno tu nieoczekiwanych zwrotów akcji, dzięki czemu czytelnik stale pozostaje w miłym napięciu. Po moich ostatnich lekturach, dość ponurych, powieść Anne Bronte była wytchnieniem, prawdziwą czytelniczą radością. To takie spełnienie popularnych wyobrażeń o książce, która ma sprawiać taką przyjemność, że czytamy ją niemal do rana. Ale przecież "Lokatorka" jest czymś znacznie więcej niż tylko klasycznym czytadłem. W swojej głównej warstwie zaskakuje świeżością. To historia młodej kobiety, Helen Huntingdon, która podejmuje heroiczną decyzję, aby porzucić męża. Pamiętajmy, jest pierwsza polowa dziewiętnastego wieku! Helen decyduje się na ten trudny i odważny krok nie tylko dlatego, że straciła do niego miłość i wszelki szacunek, ale przede wszystkim ponieważ musi ratować swojego syna. Obawia się, że ojciec, który coraz bardziej ogranicza jej kontakty z dzieckiem, będzie miał na małego Arthura katastrofalny wpływ. Dziecko chowane w pogardzie dla matki, przyuczane do hulaszczego trybu życia wyrośnie na mężczyznę bez serca i zasad.
Bohaterka jest z jednej strony ofiarą swoich czasów, z drugiej kobiecej naiwności, która niezależna jest od epok. Kiedy dziewczyna w dziewiętnastym wieku kończyła osiemnaście lat, oznaczało to dla niej i jej rodziny, że czas najwyższy znaleźć odpowiedniego kandydata na męża, w przeciwnym razie czekał ją niewesoły los starej panny. Jak pogodzić rozsądek z uczuciem? Jak znaleźć mężczyznę z odpowiedniej sfery, odpowiedzialnego, ustabilizowanego finansowo, a jednocześnie takiego, którego można pokochać? To zadanie niełatwe. Helen niby nie jest przez nikogo do wyboru odpowiedniego kandydata przymuszana, to ostatecznie ona ma podjąć decyzję, ciotka i wuj, jej opiekunowie, mają jednak swoich faworytów, którzy dla niej są kategorycznie nie do przyjęcia. Dużo starsi, nudni, nieciekawi, co z tego, że uczciwi i pod każdym względem zacni. Helen jest stanowcza i uparta, umie postawić na swoim, dlatego wychodzi za mąż za mężczyznę, w którym się zakochała. Nie słucha ostrzeżeń, puszcza w niepamięć pogłoski o jego hulaszczym trybie życia u boku beztroskich kompanów, udaje, że nie słyszy pogłosek o romansie z mężatką, a kiedy jeszcze przed zamążpójściem zaczyna dostrzegać jego wady, naiwnie wierzy, że dzięki miłości go zmieni. Po ślubie rozczarowanie goni rozczarowanie. Początkowo Helen jeszcze się łudzi, że będzie miała wpływ na męża, który okazał się alkoholikiem, człowiekiem bez zasad, lekko traktującym życie, złośliwym, po prostu moralnym potworem, wkrótce jednak traci złudzenia. Stopniowo dojrzewa do decyzji, aby męża porzucić. Wymaga to nie tylko heroizmu, ale i sprytu. Czeka ją niełatwy los, społeczny ostracyzm, złośliwe plotki, strach i brak nadziei na ułożenie sobie życia. Jeszcze raz przypomnę: to wiek dziewiętnasty, jego pierwsza połowa (akcja toczy się w latach 1821-1827). Już niebywałego heroizmu wymagało porzucenie męża, a myśl, aby ułożyć sobie życie z innym mężczyzną, była dla kobiety z tej sfery, gorliwie wierzącej, uczciwej, z towarzystwa, niewyobrażalna. Musiałaby stracić szacunek sama dla siebie, postawić się w gronie niewiast upadłych, pozbawionych czci. Oczywiście powieść Anne Bronte nie tchnie taką rozpaczą, pesymizmem i brakiem nadziei jak "Buddenbrookowie" Tomasza Manna. Jest osadzona w pewnej konwencji i zanim zdążymy pogrążyć się razem z bohaterką w apatii i rozpaczy z powodu przegranego życia, domyślamy się finału. Być może kogoś zdziwi, że zestawiam te tak niepasujące do siebie lektury, wszak książka niemieckiego pisarza to zupełnie inna liga, liga literackich arcydzieł, a powieść Anne Bronte to jednak tylko mądre, ambitne, klasyczne czytadło (jak powiedziałby Gombrowicz: książka pierwszorzędna wśród drugorzędnych). Otóż robię to nie bez powodu. Kiedy ponownie czytałam "Buddenbrooków", szczególnie poruszyły mnie losy jednej z głównych bohaterek, Toni, której życie okazuje się klęską, ponieważ dla dobra szanowanej, bogatej, kupieckiej rodziny musi poświęcić swoje osobiste szczęście. Niby rozumie swój gest, wie, że tak trzeba, ale ostatecznie prowadzi ją to na margines życia. Na domiar złego jej los powiela córka. Pamiętam uczucie dojmującej beznadziei i trwogi, jakie towarzyszyło mi, kiedy poznawałam historię Toni. Pisałam o tym wszystkim przy okazji nieudanej ekranizacji powieści Manna. Nie mogę powstrzymać się jeszcze od jednej uwagi: "Buddenbrooków" odczytałam jako książkę o ludziach przegranych.
Po tej długiej dygresji wracam jeszcze na chwilę do "Lokatorki Wildfell Hall". Dzięki ciekawej konstrukcji powieści początkowo poznajemy Helen oczami innych bohaterów, przede wszystkim narratora, Gilberta Markama, który w wyjątkowo długim liście opowiada przyjacielowi tę historię sprzed lat. Wtedy jawi nam się jako kobieta nieco tajemnicza, stroniąca od towarzystwa, zdecydowana, stanowcza, silna, o ugruntowanych poglądach, nieco oschła. Dopiero potem głos zostanie oddany głównej bohaterce, w dzienniku, który stanowi mniej więcej połowę powieści. Cofamy się w czasie o kilka lat i spotykamy dziewczynę młodą, szlachetną, naiwną, chociaż już na tyle silną, aby przeprowadzić swój nieszczęsny zamiar poślubienia mężczyzny, który naprawdę nie jest tego wart. Dalej będziemy śledzić jej ewolucję i dowiemy się, co sprawiło, że wydaje się wyniosła i nieco niesympatyczna, dlaczego mieszka z synem na odludziu w starym, częściowo opuszczonym domu. To portret kobiety mądrej, silnej, która w pewnym momencie życia pod wpływem uczucia dała się zdominować mężczyźnie. Jej droga do wyzwolenia spod jego zgubnej dominacji, do decydowania o sobie, to temat tej książki. Bardzo świeży i współczesny.
Równie ciekawy jest portret jej męża, Arthura Huntigtona, człowieka niszczonego i degradowanego przez alkohol, pogrążającego się w samozatraceniu. Miałam wrażenie, że po przekroczeniu pewnej granicy złowieszczą radość sprawia mu staczanie się na samo dno. Kiedyś przewodził wesołej kompanii równych sobie lekkoduchów i hulaków, z czasem zostaje sam, opuszczony przez wszystkich. Arthur staje się zły do szpiku kości, niemal jak niektórzy bohaterowie Dostojewskiego. To diabeł wcielony, ale jest w nim rys tragiczny i może dlatego miałam dla niego odrobinę litości, rodzaj miłosiernego współczucia i zrozumienia dla jego nieszczęsnego losu.
Ważną i ciekawą warstwą powieści Anne Bronte jest temat wiary. Problem wierności religii, życia zgodnego z nakazami Kościoła albo sprzeniewierzania się im wybrzmiewa w tej książce bardzo mocno. Jest tu jedna bardzo mocna scena. Scena śmierci zdeklarowanego ateusza. Ateista to chyba słowo niepasujące do epoki, powiedzmy więc może lepiej: człowieka, który wyparł się Boga. Obserwujemy jego rozpaczliwe konanie, pozbawione nadziei. Strach przed śmiercią, pustką, wiecznym potępieniem, rozpacz, świadomość przegranej. Mimo wysiłków osób towarzyszących mu do końca trwa przy swoim. Nie chce widzieć pastora, nie chce pojednania z Bogiem (wiem, wiem, bardzo górnolotnie to brzmi, ale chwilowo nie znajduję innego określenia), toczy walkę z tymi, którzy pragną ratować jego duszę, ze sobą i z władającymi nim demonami. Bardzo poruszająca scena.
Na koniec muszę dla porządku odnotować, że oczywiście powieść Anne Bronte nie jest wolna od pewnych słabości, z których przynajmniej niektóre mają źródła w konwencji, a inne w epoce, w której powstała. Dlatego jest tu trochę anachronizmów, irytującego moralizatorstwa, uproszczonych portretów niektórych bohaterów czy cudownie prostowanych ludzkich ścieżek. Mimo tego jest to lektura naprawdę warta przeczytania, o czym, mam nadzieję, przekonałam w swoim długawym wywodzie. Zachęcona "Lokatorką z Wildfell Hall" na pewno sięgnę po kolejną wydaną przez wydawnictwo mg powieść Anne Bronte, "Agnes Grey", o smutnych losach guwernantki (jak dowiedziałam się z audycji, o której wspomniałam, guwernantki w tamtych czasach były traktowane najczęściej wyjątkowo podle).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz