"Za wzgórzami" - poruszający film Cristiana Mungiu

Dziś będzie trochę nietypowo: o ważnym filmie, ale krótko. Dlaczego? Otóż "Za wzgórzami" Cristiana Mungiu widziałam ponad miesiąc temu w ramach objeżdżającego Polskę przeglądu najciekawszych filmów z Nowych Horyzontów. Wtedy nie znalazłam nigdzie informacji o dacie polskiej premiery, wobec tego uznałam, że film nie wejdzie do szerokiej dystrybucji, a ponieważ miałam natłok pisania, więc nawet ucieszyłam się, że nie muszę sporządzać notki na zapas. Teraz, kiedy "Za wzgórzami" pojawiło się nieoczekiwanie na ekranach, oczywiście żałuję. Nie sposób jednak po takim czasie porywać się na dokładniejszą analizę filmu, ale ponieważ uważam, że jest to obraz ze wszech miar wart uwagi, chcę przynajmniej krótko dać temu wyraz.

Kto orientuje się, że rumuńskie kino od kilku lat święci triumfy na europejskich festiwalach (ze zdziwieniem dowiedziałam się niedawno, że w Rumunii gromadzi żałośnie niewielką widownię), temu pewnie nieobce jest nazwisko reżysera i scenarzysty w jednej osobie. To on jest twórcą przejmujących "4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni". To od tamtego filmu wszystko się zaczęło, wszystko, czyli sukces rumuńskiej kinematografii. Jeśli ktoś nie widział "4 miesięcy", koniecznie musi nadrobić ten brak. Teraz jednak należy wykorzystać okazję i wybrać się do kina na "Za wzgórzami", film równie przejmujący.

Jest to historia młodej dziewczyny, Voichity, która prosto z sierocińca trafia do pobliskiego niewielkiego klasztoru, gdzieś za tytułowymi wzgórzami. Na ile jest to wyraz jej religijności, a na ile brak perspektyw i pomysłu na inne życie, a może obawa przed światem i lęk przed samodzielnością trudno ocenić. Ona oczywiście jest przekonana, że przywiodło ją tu powołanie. Ale trochę inne światło rzuca na ten wybór prośba jej nieco młodszej koleżanki. Ona też wkrótce opuści dom dziecka i za wszelką cenę chce pójść drogą Voichity, dlatego prosi ją o wstawiennictwo u mnieszek. Dziewczyna jednak wyraźnie mówi o tym, że nie ma alternatywy.

Dramat zaczyna się, kiedy do monastyru przybywa  przyjaciółka Voichity, Alina, która za wszelką cenę próbuje ją wyrwać z klasztoru. Obie dziewczyny mocują się ze sobą. Zdeterminowana Alina walczy o duszę przyjaciółki z nią samą, z mniszkami i księdzem, duchowym przewodnikiem otaczanym czcią. Buntuje się przeciwko zastanym porządkom i przeciwko decyzji przyjaciółki, która nie chce opuścić klasztoru. Zacięta w grymasie twarz Aliny jeszcze lepiej podkreśla jej upór. Dąży do celu, nie licząc się z kosztami. Wykonuje gwałtowne i chaotyczne gesty, jakby rzucała się na wodę, nie badając wcześniej dna. To, co się zdarzy, budzi nie tylko przerażenie, ale może przede wszystkim zdumienie. Im dłużej ogląda się historię zmagań Aliny, tym trudniej zaakceptować rzeczywistość pokazaną w filmie i zrozumieć, że to, co widzimy, jest w ogóle możliwe. Groza kontrastuje z sielskim, chociaż surowym otoczeniem, z prostym, spokojnym życiem mniszek, które spędzają czas na modlitwach, gospodarskich zajęciach i działalności charytatywnej. Paradoks polega na tym, że każdy chce dobrze, każdy jest święcie przekonany o swojej racji. Każdy wierzy w to, co robi. Wszystko w imię miłości bliźniego i Boga. Jedynie Voichita zdaje się być miotana sprzecznymi uczuciami. To, co boskie walczy w niej z tym, co ziemskie. Sprawiedliwość, która być może zostanie wymierzona  winnym, jest także z ziemskiego porządku, którego ksiądz i mniszki zdają się nie przyjmować do wiadomości.

To tyle moich, z konieczności tym razem, ogólnikowych rozważań. Film, chociaż długi i nielekki, oglądałam z zapartym tchem. Jeszcze raz namawiam, aby "Za wzgórzami" zobaczyć koniecznie, nawet jeśli temat wyda się komuś niezbyt atrakcyjny. Mądre, poruszające, świetne kino.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty