Jak wspominałam we wstępie, ten film można odbierać rozmaicie. Mnie przede wszystkim, co może zrozumiałe, poruszył dramat Marii. To jej współczuję najbardziej, bo to ona ponosi największe konsekwencje tego, co się stało. Nie dość, że przeżywa szok po gwałcie, to jeszcze boi się, że przedwcześnie urodzi. Szczęśliwe narodziny Ilonki wcale nie kończą pasma nieszczęść. Maria w początkowym okresie nie bardzo potrafi odnaleźć się jako matka. Ustabilizowany tryb życia wywraca się do góry nogami, dziecko płacze, jest niespokojne, przyplątuje się zapalenie piersi. I wtedy staje się najgorsze: Tomek dowiaduje się o gwałcie i zupełnie nie potrafi poradzić sobie ze swoimi uczuciami. Początkowo jest tylko wściekły na szefa żony, prezydenta miasta, chce iść na policję, szukać zemsty i sprawiedliwości. Ale potem do tych uczuć dołącza się jeszcze jedno: zazdrość. Nagle zaczyna podejrzewać Marię o romans. Szaleje z zazdrości, obwinia ją o to, co się wydarzyło. Ma pretensje, że nie przyznała się do wszystkiego. Dlaczego dopiero teraz oskarża Marię? Dlaczego nagle przestał jej ufać? Przecież już wcześniej doskonale zdawał sobie sprawę, że prezydent adorował jego żonę. Pewnego wieczora nie potrafił się powstrzymać i sprawdził jej mejle, wśród których znalazł również te od niego. Ale wtedy było mu to nawet na rękę. Przecież sympatia prezydenta do Marii mogła zapewnić firmie, w której pracował, różne intratne zlecenia. Rzecz nie do pogardzenia. Teraz zaczyna zachowywać się coraz bardziej absurdalnie, paranoicznie: mnoży oskarżenia, wszczyna awantury, posuwa się nawet do fizycznej przemocy, w końcu podważa swoje ojcostwo. Zazdrość eskaluje, nie liczy się nic poza jego cierpieniem. A przecież to nie on został zgwałcony! To nie on, tylko Maria musi poradzić sobie naraz z tamtą traumą, z obsesyjnym strachem przed gwałcicielem, z trudnościami początkowego etapu macierzyństwa i z zazdrością męża. To Maria zostaje sama z malutkim dzieckiem i musi sprostać tej sytuacji. Czego by nie zrobiła, jak by się nie tłumaczyła, odbija się od muru niezrozumienia ze strony Tomka. Żadne argumenty nie docierają do niego. Potrafi ją tylko ranić. Nagle znalazła się w potrzasku, jest bezradna, nic od niej nie zależy. Nie dość że cierpi, to jeszcze musi być silna. On może się nad sobą litować i użalać, ona musi dźwigać ciężary. Najpierw sama mierzyła się z coraz bardziej natarczywymi zalotami swojego szefa. Potem, kiedy ją zgwałcił, chociaż skrzywdzona, zrobiła to, co do niej należało: wyprała zbrukaną pościel i jak najszybciej pojechała do lekarza, aby sprawdzić, czy nic nie grozi dziecku. Zamiast otrzymać wsparcie od Tomka musiała odpierać jego zarzuty, a w końcu sama zająć się Ilonką po jego wyprowadzce. Ale kiedy to on będzie potrzebował pomocy i pociechy, gdy umiera jego matka, Maria wyciągnie do niego rękę. Zapomni o tym, że ją zostawił i zranił swoimi podejrzeniami, i pomoże. Będzie z nim w jego cierpieniu. I to ona, a nie on, nie jego ojciec, zostanie z jego matką w chwili śmierci. Żaden z mężczyzn, ani ojciec, ani syn, nie potrafią udźwignąć tej sytuacji. Nie wiedzą, jak się zachować. Ojciec chowa się w kuchni, boi się, syn też nie wie, co ma robić. Tylko Maria potrafi wznieść się ponad urazy (teściowa jej nie akceptowała) i być z umierającą do końca.
W filmie Fabickiego wszystkie kobiety są silne, a mężczyźni słabi. To kobiety muszą naprawiać błędy popełnione przez mężczyzn, to kobiety muszą ich chronić, jak długo się da, muszą brać się za bary z codziennością. One nie mogą pozwolić sobie na słabość, mężczyźni za to mogą się nad sobą rozczulać, użalać i nie radzić sobie ze swoimi uczuciami. Śmiertelnie chora matka Tomka robi dobrą minę do złej gry, aby oszczędzić mężowi cierpienia tak długo, jak się da. On nie radzi sobie z sytuacją i pragnie, aby wszystko się już skończyło, pragnie jej śmierci (jak prawdziwa jest ta sytuacja). Żona prezydenta nie tylko wybacza mężowi zdradę i przestępstwo, które popełnił, ale stara się za niego załatwić problem, załagodzić sytuację. A przecież domyślamy się, co czuje: miłosny zawód, upokorzenie, wstyd. Nie może jednak pozwolić sobie na słabość, musi być silna, chowa do kieszeni cierpienie i dumę i błaga Tomka o wybaczenie. Stawką jest rodzina, spokój i szczęście upośledzonego syna. Już wcześniej zaciskała zęby i znosiła w milczeniu zaloty męża do podwładnej. Świetnie widać to na przyjęciu w Ratuszu. Pary tańczą, wśród nich prezydent z Marią, jej nikt nie prosi. Niby pochłonięta jest rozmową z księdzem, ale zerka niespokojnie na męża i jego partnerkę. W spojrzeniu, gestach widać bezradność, może zazdrość, może upokorzenie. Niby nic się nie dzieje, a ile uczuć. I znowu powtórzę to, co już pisałam: jakże prawdziwa jest ta scena! Można się na żonę prezydenta zżymać, można się dziwić, że decyduje się zostać z człowiekiem, który nie dość, że zakochał się w innej kobiecie, to jeszcze ją zgwałcił, ale można zrozumieć jej intencje. Widocznie nie znajduje w sobie dość odwagi, aby samotnie zmagać się z wychowaniem upośledzonego syna. A może chodzi tylko o to, aby nie pozbawiać go ojca, do którego na pewno jest przywiązany. A może bardziej prozaicznie: o wygodne życie.
Chciałabym jeszcze wrócić do pary głównych bohaterów, Marii i Tomka. Chociaż zdecydowanie biorę stronę jej, to przecież nie oznacza, że nie rozumiem jego. Uczucia są uczuciami, na nie wpływu nie mamy, możemy tylko próbować radzić sobie z ich skutkami. Jestem na Tomka wściekła, ale jednocześnie staram się zrozumieć jego cierpienie. W życiu nic nie jest czarno-białe, nic nie jest proste. Uczucia chodzą krętymi ścieżkami. Kiedy Tomek w końcu po śmierci matki się rozkleja, kiedy wreszcie się otwiera i zaczyna z Marią rozmawiać, kiedy bezradnie wyznaje, że nie wie, czy ją jeszcze kocha, po ludzku go żałuję. Po raz trzeci powtórzę: jest tyle prawdy w tej scenie! Można zadać sobie pytanie, dlaczego ta dramatyczna sytuacja doprowadziła do takiego uczuciowego kryzysu, zachwiała podstawami ich związku? Czy fascynacja i młodzieńcze uczucie, które każde z nich wspomina ze swojej perspektywy, wypaliło się, zostało przykurzone rutyną codzienności? Nie przetrwało próby czasu? W pewnym momencie Maria tłumacząc się, dlaczego początkowo przymykała oko na atencję, jaką darzył ją prezydent, mówi z pretensją skierowaną do męża, że szef zauważał w niej kobietę, zachwycał się nią, prawił komplementy. Kiedyś pewnie Tomek też zachowywał się podobnie, z czasem wszystko spowszedniało. A może od początku związek Marii i Tomka oparty był na kruchych podstawach? Romantyczna, młodzieńcza miłość nie wystarczyła, aby poradzić sobie z trudami małżeństwa. Kruchość ich związku symbolicznie podkreśla wrażenie tymczasowości, jakie miałam, kiedy patrzyłam na dom, w którym mieszkają. Nie wiem, czy to zamierzone, ale ja tak odbieram te nierozpakowane pudła i niedokończony wystrój wnętrza. Dom, chociaż nowy, jest zimny i nieprzytulny. Gołe, białe ściany, w korytarzu piętrzą się kartony. Jakby zatrzymali się w połowie i w urządzaniu nowego domu, i w budowaniu swojego małżeństwa. Zaczęli i zabrakło im energii, aby kontynuować. Przyzwyczaili się do tymczasowości. Zakończenie filmu daje jednak nadzieję, że wrócą do tego, co kiedyś zaczęli. Jest wszakże coś, co ich łączy: Ilonka. Może dzięki niej odbudują to, co omal się nie rozpadło. Ale dziecko daje nadzieję nie tylko im. Zbliża do nich ojca Tomka, cierpiącego po śmierci żony, nieradzącego sobie z wyrzutami sumienia. W ostatniej scenie są wszyscy razem, jednoczą się. Tomek i jego ojciec późno, niemal w ostatniej chwili przed chrztem Ilonki, ale jednak dołączają do Marii, która trzyma małą na rękach. To symboliczny obraz.
Mogłabym jeszcze zastanawiać się nad kolejnym ważnym pytaniem: czy Maria i Tomek mieli prawo przyjąć pieniądze od prezydenta i jego żony. Czy słusznie zrobili? Że Tomek je wziął, mogę zrozumieć. Był zaskoczony sytuacją, wzburzony, przyszedł wylać swoją złość, tymczasem zdumiało go to, co zastał. Ale dlaczego Maria postanawia ostatecznie je zatrzymać? To skaza na jej wizerunku. Nie ma w "Miłości" postaci jednoznacznie złych i jednoznacznie dobrych. Nawet prezydent budzi litość. Zwyczajny człowiek, zasłużony dla miasta, przyzwoity i nagle wstępuje w niego demon. Gwałtu przecież usprawiedliwić się nie da.
Siła filmu Fabickiego polega na tym, że uruchamia w widzu (chociaż trochę doświadczonym przez życie) uczucia, które sam kiedyś przeżywał (albo właśnie przeżywa). Odświeża ich moc, pozwala współodczuwać z bohaterami i ze zrozumieniem pochylić się nad ich tragedią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz