"Take this waltz"

Gdybym pisała tę notkę od razu po obejrzeniu filmu Sarah Polley "Take this waltz", pewnie bym się trochę czepiała. Ale jak zwykle spisuję moje wrażenia w kilka dni po i dziś mój osąd złagodniał. Po prostu w tym czasie film się jakoś uleżał i to, co miałam mu za złe, gdzieś wyparowało. "Take this waltz" nie jest arcydziełem, ale całkiem niezłą opowieścią o tym, jak miłość w małżeństwie blaknie (mój znajomy wyraził to niegdyś dosadniej, acz nieco poetycko: małżeństwo to grób miłości). Można oczywiście spojrzeć na ten problem inaczej i stwierdzić, że film opowiada o konfrontacji życia z naiwnym wyobrażeniem o miłości, która mimo upływu lat ma płonąć równie mocnym płomieniem jak na początku. Jednym słowem lubimy wierzyć, że będzie jak w baśniach: żyli długo i szczęśliwie. Może zresztą żyli, jeśli szczęścia małżeńskiego nie rozumieli tak naiwnie. "Take this waltz" bardzo miło się ogląda, może dlatego, że mimo melancholii jest po prostu kolorowy i ładny. Pewnie to też zasługa Michelle Williams w roli Margot. Na mnie jednak nie zrobił takiego wrażenia jak niegdyś "Przed zachodem słońca" Richarda Linklatera, film traktujący o czymś podobnym, chociaż w inny sposób, czy "Tajemnica Brokeback Mountain", którą można potraktować jak uniwersalną historię o rozdarciu między przywiązaniem do żony a miłością do kochanka (miłością, nie banalnym romansem). Tyle tytułem wstępu, a szczegóły w drugiej części (dla tych, którzy widzieli; jak zwykle).

Pamiętam, jak oglądając "Przed zachodem słońca", miałam wrażenie, że reżyser w sposób subtelny i nienachalny dotknął czegoś ważnego, gdzieś między słowami (dosłownie, bo to film gadany) pokazał bolesną prawdę o relacjach damsko-męskich, o takich codziennych, wcale nie dramatycznych rozczarowaniach i utraconych szansach. Na pytanie, co by było, gdyby te szanse zostały wykorzystane, film Linklatera nie odpowiada, ba, nawet nie wiemy, czy bohaterowie grani przez July Delpy i Ethana Hawke'a zdecydują się sprawdzić. Inaczej ma się sprawa z obrazem kanadyjskiej reżyserki.

Sarah Polley pokazuje, co dzieje się, kiedy bohaterka zdecyduje się jednak na wywrócenie swojego dotychczasowego życia na nice i rozpoczęcie wszystkiego od nowa z Danielem. Jest tak jak na karuzeli: kiedy wiruje w blasku migoczących świateł, Margot i Danielowi wydaje się, że znaleźli się w jakimś cudownym, odrealnionym świecie. Ale kiedy światła zgasną a karuzela stanie, świat natychmiast zostaje odarty z szaleństwa i magii. Tak jest też w życiu. Początkowo euforia, sielanka, namiętność, płomienne uczucie, ekstaza i co tam jeszcze, z czasem jak zwykle: stabilizacja, codzienność, temperatura spada i zatrzymuje się gdzieś w okolicy stanów średnich. Wieczory na kanapie przed telewizorem i zdawkowo-układne kocham cię, które powtarzane za często dewaluuje się i nic nie znaczy. A przecież tak już było. Wobec tego, czy warto burzyć, krzywdzić, aby po pewnym czasie wpaść w te same koleiny? Cóż, nie zamierzam odpowiadać na to pytanie, niech pozostanie retorycznym ozdobnikiem. Przyznam się, że długo myślałam, iż Margot jednak nie zdecydowała się odejść od męża, a druga część filmu jest jej fantazją o tym, co mogłoby się zdarzyć, gdyby to zrobiła. Stało się chyba tak dlatego, że sposób, w jaki odnalazł ją Daniel, wydał mi się chwytem z taniej komedii romantycznej (no chyba, że znowu coś przeoczyłam, jak przy okazji innego filmu). Dopiero rozmowa Margot ze szwagierką, która zaczęła pić i pozostawiła córeczkę bez opieki, ostatecznie przekonała mnie, że to nie marzenia i fantazje, a rzeczywistość.

Najbardziej podoba mi się w tym filmie pokazanie całej tej uczuciowej komplikacji, która zawsze towarzyszy podobnym sytuacjom. Rozterki, dylematy, poczucie winy, wyrzuty sumienia, przyciąganie, odpychanie, wreszcie, jeśli dostatecznie wcześnie nie zejdzie się z drogi początkowo niewinnego flirtu, ból z powodu zranionych albo niespełnionych uczuć. Margot jest trochę jak ten osiołek, co to mu w żłoby dano (w jednym owies, w drugim siano), a on biedak nie potrafi podjąć decyzji, gdzie sięgnąć. Z jednej strony mąż, którego pewnie na swój sposób kocha (tyle, że nie jest to już ta namiętna miłość z początku związku), z drugiej Daniel, który fascynuje i pociąga. I naprawdę trudno o nim zapomnieć, skoro mieszka naprzeciwko. Nawet gdyby niektórych spotkań nie prowokowała, te przypadkowe byłyby przecież nieuniknione. Nie sposób też nie żałować jej męża, ciepłego, sympatycznego, nieco misiowatego Lou. To on jest tu prawdziwą ofiarą, a jego cierpienie prawdziwym bólem zranionej miłości. Jego bezradne słowa: "Myślałem, że umrę przy tobie." (cytat z bardzo zawodnej pamięci) przejmują mnie do głębi. W tym momencie pomyślałam sobie: "Cholera, Margot, coś ty zrobiła!". Nie ma rady: zawsze ktoś z tego trójkąta będzie cierpieć. Jeśli nie Lou, to Daniel i Margot. Odejście też przecież niczego nie ułatwia. Wprawdzie Margot jest szczęśliwa z Danielem, ale trudno jej zapomnieć o tym, że skrzywdziła męża (szczególnie później, kiedy jej nowa miłość wejdzie w nieuchronną fazę banalnej codzienności). I tym razem muszę jednak stwierdzić, że "Take this waltz" jest niczym wobec przywołanej przeze mnie "Tajemnicy Brokeback Mountain". Rozdarcie i cierpienia kochanków z tamtego filmu dotykały mnie do żywego. Nigdy nie zapomnę sceny, kiedy jeden z nich łkając, kuli się z bólu po rozstaniu z kochankiem. Jest w niej siła prawdy.

I na koniec jeszcze parę słów o tym, jak w ciągu tych kilku dni zmienił się mój odbiór filmu. Przyznam się, że kiedy go oglądałam, nie bardzo rozumiałam, dlaczego Margot zakochuje się w Danielu. Myślałam sobie: "Kobieto, o co ci chodzi, czego chcesz od swojego miłego męża, od swojego beztroskiego, sympatycznego małżeństwa!". Jakoś nie przyszło mi do głowy, że to nie tak. Problem nie tkwi w mężu i małżeństwie, problem raczej tkwi w tym trzecim. Gdyby się nie pojawił, pewnie Margot i Lou nadal prowadziliby swoje sympatyczne życie. Daniel obnażył letniość ich małżeństwa. To że nie bardzo mają ze sobą o czym rozmawiać. Ich rozmowy to zabawne, nieco makabryczne przekomarzanki i konwencjonalne kocham cię, nad którego treścią żadne z nich się nie zastanawia. Teraz myślę, że ten film pokazuje także, jak inaczej odbierają świat kobiety i mężczyźni. Tam gdzie jej zaczyna coś doskwierać, on nie widzi problemu. Kiedy ona domaga się rozmowy, jemu wystarczy jej obecność i milczenie w miłych knajpianych okolicznościach.

I na prawdziwy koniec słówko o tym, co mnie jednak denerwowało. Dialogi, często sztuczne, pokrętne, wydumane, jakieś takie barokowe. Jednym słowem irytujące.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty