Ponad rok temu przeczytałam pierwszą wydaną w Polsce reporterską książkę amerykańskiego dziennikarza Roberta D. Kaplana "Bałkańskie upiory. Podróże przez historię" (Pisałam o niej). Tak bardzo mi się spodobała, że kiedy tylko ukazała się kolejna, "Na wschód do Tatarii" (Czarne 2010; przełożył Janusz Ruszkowski), natychmiast kupiłam. Swoje na półce przeleżała, czekając na odpowiedni moment. Wreszcie taki nastąpił: wpasowała się pomiędzy dwie książki Wojciecha Góreckiego o Kaukazie, "Planetę Kaukaz", przeczytaną niedawno, i "Toast za przodków", w czytelniczym przygotowaniu (wkrótce). No cóż, druga książka amerykańskiego reportera i eseisty nie wzbudziła już we mnie takiego entuzjazmu, nie obarczałabym jednak winą Kaplana, a .... czas. Jest to bowiem zapis jego reporterskiej podróży odbytej w latach 1998-1999. Wprawdzie "Bałkańskie upiory" też były notatkami z lat osiemdziesiątych (jeszcze sprzed roku 89), ale może właśnie dlatego nabrały już walorów historycznych. Znakomicie pokazywały, jak to się stało, że w kilka lat później doszło na Bałkanach do krwawej wojny. Kaplan bardzo często odwoływał się do historii tych ziem, co było drugą wielką zaletą. Inaczej jest z jego ostatnią książką. Jedenaście lat, jakie upłynęły od jego podróży do momentu jej wydania, to wystarczająco dużo, aby stała się nieaktualna, a za mało, aby nabrała historycznej patyny. To wszystko jednak nie oznacza, że nie warto po nią sięgnąć. Nie odkryję tu żadnej Atlantydy, jeśli napiszę, że im mniej, czytelniku tej notki, wiesz o krajach, po których podróżuje Kaplan, tym jego zapiski będą ciekawsze. Tak było ze mną.
Dlatego pewnie najmniej interesująca okazała się pierwsza część poświęcona Węgrom, Rumunii i Bułgarii. Miałam poczucie dojmującej dezaktualizacji, kiedy autor stawiał tezę, że cywilizacyjnym ratunkiem dla tych dwóch ostatnich państw jest członkostwo w NATO. Tymczasem dziś oba kraje nie tylko należą do wojskowego sojuszu, ale i do Unii. A wtedy, pod koniec lat dziewięćdziesiątych, liczni rumuńscy i bułgarscy rozmówcy Kaplana mieli poczucie, że Zachód o nich zapomniał i póki tak będzie, powloką się w cywilizacyjnym ogonie i na zawsze pozostaną niechcianym Wschodem. Bardzo ciekawe kwestie konfliktu bułgarsko-macedońskiego czy rumuńskiego antysemityzmu znałam już dzięki poprzedniej książce autora. To wszystko jednak nie oznacza, że nie dowiedziałam się o tych krajach czegoś interesującego. Taką nowością była dla mnie historia wyhodowanej przez państwo bułgarskiej mafii dającej zajęcie zapaśnikom, którzy przed rokiem 1989 odnosili w tym sporcie wielkie sukcesy i byli niezwykle popularni. Po upadku systemu to wszystko się skończyło, a państwo przymknęło oko na ich nową działalność.
Z podobnych powodów, a może też dlatego, że sporo na ten temat czytałam, w rozdziałach poświęconych Turcji i Izraelowi bardziej interesowało mnie, co ma do powiedzenia Kaplan-turysta. Z przyjemnością podążałam śladem autora z Ankary do granicy syryjskiej, a rok później gruzińskiej. Poddawałam się magii anatolijskiego krajobrazu, przed oczami stawały mi obrazy z filmu Ceylana "Pewnego razu w Anatolii". A dotąd niezrealizowane marzenie, aby tam pojechać, jeszcze mocniej dawało o sobie znać. Ale i ten rozdział przyniósł mi coś nowego: historię konfliktu turecko-syryjskiego. A kiedy Kaplan wjechał do Izraela, zazdrościłam mu wizyty w ruinach starożytnego Seforis, pustych, pięknych i niezadeptanych, wtedy, przez turystów. Przypomniałam sobie Jerozolimę: Wzgórze Świątynne i Stare Miasto, które pod koniec lat dziewięćdziesiątych Kaplan odbierał zupełnie inaczej niż ja latem ubiegłego roku. Dla mnie to gwarne, tłoczne, fascynujące miejsce, dla niego też fascynujące, ale jednocześnie zaniedbane, brudne i niebezpieczne. Miejsce, gdzie obcy poruszają się raczej tylko w grupach, a Izraelczycy nie przychodzą w ogóle (pisząc te słowa, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie wiem, czy obecnie Żydzi odwiedzają arabską część Starego Miasta, jakoś przyjęłam to za pewnik, a może wcale tak nie jest).
Ale to, co sprawia, że ostatecznie nie żałuję lektury Kaplana, to rozdziały poświęcone Bliskiemu Wschodowi i Kaukazowi. To moja terra incognita, dlatego wszystko, co pisał, było dla mnie nowością, mimo że zdawałam sobie sprawę, że również te partie książki są już w dużej mierze zdezaktualizowane. Ale opowieść o niezwykle skomplikowanej historii tych ziem, konfliktach, życiu mieszkańców anno domini 1998/9, obrazy miast i mijanych krajobrazów, także fragmenty podróżnicze sprawiły mi dużą przyjemność. Dotąd Liban, Syria (nie myślę oczywiście o wydarzeniach najbardziej aktualnych), Jordania, a na Kaukazie Gruzja, Azerbejdżan i Armenia, no i jeszcze dalszy Turkmenistan to w mojej głowie niestety białe plamy. Cóż o nich wiedziałam poza jakimiś strzępami informacji? Wojna domowa w Libanie, konflikt z Izraelem, gruzińskie spory, azerska ropa, trzęsienie ziemi w Armenii, rzeź Ormian, wojna o Górski Karabach (tak: górski, nie górny, jak dotąd myślałam). Ale już skąd wojny i konflikty, jak wyglądały miasta i wioski armeńskie w dziesięć lat po tragicznym trzęsieniu ziemi, co łączyło Syrię i Liban, dlaczego sytuacja Armenii przypomina nieco sytuację Izraela, czym są współczesny Azerbejdżan i Turkmenistan nie miałam pojęcia.
Po raz kolejny zauważam, że trudno tu dzielić się wszystkim, co ciekawe, nie taka rola tych zapisków, wszak nie o streszczenia idzie, więc napomknę tylko o tym, co zapadło mi w pamięć najbardziej.
Zupełnie inny obraz Gruzji! Wcale nie tak romantyczny, jak jawi się z licznych ostatnio wydawanych dziennikarsko-podróżniczych relacji. Piękno krajobrazu, ale bieda, szczególnie na prowincji, korupcja i mafijne układy w polityce, kult siły, męskości, nacjonalizm. Oczywiście biorę poprawkę na to, że minęło dziesięć lat, na pewno coś musiało się zmienić. Ile i co, pewnie dowiem się z książki Góreckiego, którą wkrótce zamierzam przeczytać.
Syria i jej sąsiedzi. Po raz kolejny przekonałam się, jak umowne i sztuczne są granice współczesnych państw w takich rejonach jak Bliski Wschód (to samo dotyczy Kaukazu) wytyczone arbitralnymi decyzjami Zachodu zgodnie ze strefami wpływów Francji czy Wielkiej Brytanii. A w obu rejonach kłębi się tygiel narodów, plemion, mieszają się języki i religie: muzułmanie (szyici, sunnici, alawici), katolicy, prawosławni. Kiedyś pogranicze turecko-syryjskie to po prostu Wielka Syria, której częścią był też dzisiejszy Liban. Upadek Imperium Osmańskiego po pierwszej wojnie światowej przyniósł z jednej strony wyzwolenie spod władzy kalifów, z drugiej spowodował wzrost nacjonalizmów i konfliktów religijnych w sztucznie utworzonych państwach. Granice podzieliły narody, niby dały wolność, ale ograniczyły swobodę przemieszczania się.
Trochę podobnie jest na Kaukazie. Kaplan stale spotykał się tam z tęsknotą za czasami imperium sowieckiego (oczywiście nie wszyscy tak myślą i nie wszędzie). Za względną stabilizacją, kosmopolitycznym charakterem tych ziem. Dziś (a właściwie dziesięć lat temu) jest nędza, bezrobocie, etniczna jednolitość (czystki przede wszystkim dotknęły Ormian zamieszkujących wiele terenów w Azerbejdżanie) i tlące się konflikty. To co z naszej perspektywy jest błogosławieństwem, z tamtej niekoniecznie.
Po lekturze pozostaje przekonanie, jak niespokojne były i są te rejony świata. Jaką burzliwą miały historię, jak ścierały się tu interesy tureckie, rosyjskie, perskie, ormiańskie, a jeszcze wcześniej bizantyjskie, rzymskie i wiele innych. I naiwna, utopijna myśl, że może w niektórych miejscach najlepiej sprawdzają się wielkie wielonarodowe twory, oczywiście pod warunkiem, że rządzone są przez mądrych, oświeconych władców.
Kaplan w swojej książce snuje różne przewidywania dotyczące przyszłości miejsc, które odwiedza. Niektóre z tych prognoz sprawdziły się, inne nadal nie. Może najboleśniejsza jest pomyłka dotycząca Syrii. Ale kto mógł przewidzieć, że historia tego kraju potoczy się tak krwawo?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz