Jak wspominałam w poprzednim wpisie, nadrabiam filmowe zaległości, dlatego byłam w kinie aż trzy razy, a że trudno by mi było o każdym z obejrzanych filmów pisać osobno, a i nie o każdym warto, więc tym razem w jednej notce aż o trzech. Wszystkie miały dobre lub nawet bardzo dobre recenzje, ale ja przeżyłam tylko jedno spełnienie i dwa rozczarowania.
Zacznę od tego, który zrobił na mnie największe wrażenie. To meksykański "Rok przestępny", nagrodzony w Cannes debiut Michaela Rowe. Z materiałów dystrybutora możemy się dowiedzieć, że wzbudził tam sensację. Jeśli tak rzeczywiście było, to sensacja wydaje mi się nieco na wyrost, niemniej jednak film zrobił na mnie wrażenie. To historia dwudziestokilkuletniej niepięknej, całkiem zwyczajnej Laury, która przed czterema laty opuściła rodzinną miejscowość, aby szukać szczęścia w stolicy. Czy chodziło tylko o skorzystanie z zawodowej szansy, jaką daje duże miasto, czy o coś więcej, tego możemy się tylko domyślać. To jeden z tych filmów, które sugerują różne możliwości, podsuwają widzowi tropy, czynią aluzje, ale jednoznacznej odpowiedzi nie udzielają. To, czego dowiadujemy się o bohaterce, pełne jest niedopowiedzeń. Nie znamy dokładnie jej przeszłości, nie wiemy też, czego tak naprawdę pragnie. Czy marzy o miłości, bliskości, czy wystarczy jej tylko seks z odrobiną zainteresowania? Czy może pragnąc bliższego związku, jednocześnie przed nim ucieka, bo boi się zostać zraniona? A może chodzi jeszcze o coś innego? W każdym razie odpowiedź na pytanie: dlaczego zachowuje się w taki sposób, zdaje się tkwić w jej przeszłości. Jeśli napisałam, że okrzyknięcie tego filmu sensacją, wydaje mi się przesadą, to dlatego, że jest on jednak nieco wtórny. Historii o samotności, o związku opartym tylko na namiętnym, odważnym seksie, który zawładnął bohaterami do tego stopnia, że wszystko przestaje się liczyć, w kinie było już sporo. Nawet umieszczenie akcji w jednym pomieszczeniu nie jest niczym nowym (A może to świadome nawiązanie do "Ostatniego tanga w Paryżu"?). Muszę przyznać, że początkowo czułam się nieco rozczarowana, a Laura budziła moją irytację. "Weź się w garść, dziewczyno!", myślałam, patrząc na to, jak nie potrafi nadać swemu życiu żadnego sensu. Potem jednak jakoś poruszyła mnie jej historia i spojrzałam na bohaterkę z większą wyrozumiałością. Mimo zastrzeżeń, o których wspomniałam, moim zdaniem film jednak warto zobaczyć. Ale ostrzegam: to nie jest kino dla każdego. Niewiele się tu dzieje, akcję reżyser umieścił tylko w dość przygnębiającym mieszkaniu Laury, spore partie filmu to podglądanie jej codzienności, a sceny seksu, których jest tu sporo, mogą się wydać niektórym przykre czy wręcz odrażające.
Potem urządziłam polowanie na "Najszczęśliwszą dziewczynę na świecie" Radu Jude, ponieważ od jakiegoś czasu jestem wielbicielką rumuńskiego kina. Może dlatego, że sporo trudu musiałam włożyć, aby ten film dopaść jeszcze w jakimś kinie, bo dość szybko przemknął przez ekrany, a może dlatego, że tyle sobie po nim obiecywałam, nieco mnie rozczarował. Chyba po moich ostatnich spotkaniach z filmami rumuńskimi, o czym za chwilę, oczekiwałam czegoś niezwykle dramatycznego, czegoś na kształt na przykład znakomitych "Peryferii", o których jakiś czas temu pisałam. Tymczasem jest to historia dziewczyny, licealistki z małego miasta, która w promocji soku owocowego wygrywa samochód. Warunkiem otrzymania nagrody jest jej udział w reklamówce, jakie często atakują nas z ekranu telewizora. Film pokazuje zderzenie marzeń, lukrowanego świata reklamy z rzeczywistością. Delia w kręconej reklamie mówi o tym, że jest najszczęśliwszą dziewczyną na świecie, bo wygrała wspaniały samochód, tymczasem nagroda nie przyniosła jej szczęścia, ale kłopot. Bohaterka musi podczas wielokrotnych dubli powtarzać zapisaną w scenariuszu okrągłą formułkę o szczęściu i to szczęście udawać. Tym mocniej dostrzegamy fałsz sytuacji: w przerwach między zdjęciami przyglądamy się ordynarnym, kupieckim targom o to, co z wygranym samochodem zrobić. Pazerność bohaterów jest wyjątkowo odrażająca, a Delia, która początkowo wydaje się ofiarą, okazuje się nie lepsza od swych rodziców. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, można by rzec. Oprócz portretu tej strasznej rodzinki, dostajemy też obraz cynicznych twórców reklamy i producenta soku. Nic, czego byśmy na ten temat nie wiedzieli. Do niczego przyczepić się nie można (oczywiście jeśli ktoś lubi kino gadane), ale jest to taki film, który spokojnie można obejrzeć w domu, a niekoniecznie w kinie. Myślę nawet, że wtedy by zyskał. Trochę się dziwię, że ten film znalazł kinowego dystrybutora, a znakomity "Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę" Florina Serbana jest pokazywany tylko przez kanał Ale Kino!. Polecam! Polecam też na tym samym kanale inne w duchu, z humorem pokazujące absurdy komunistycznej przeszłości, nowelowe "Opowieści złotego wieku" według scenariusza Cristiana Mungiu. A wkrótce wchodzi do kin "Wtorek po świętach" Radu Munteana, który widziałam w ramach czerwcowego tygodnia kina rumuńskiego. Jest to, moim zdaniem, niezwykle prawdziwa historia miłosnego trójkąta, która bez upraszczania i moralizowania, bez czarno-białego rozłożenia akcentów, świetnie pokazuje trzy strony medalu. Film, jak zauważyłam, zbiera różne recenzje, ja zgadzam się z tymi dobrymi. Bardzo żałuję, że, przynajmniej na razie, do kin nie wejdzie "Morgen" Mariana Crisana, też pokazywany na wspomnianym przeglądzie. Tym bardziej, że porusza bardzo aktualny temat uchodźców, a robi to w sposób pogodny i smutny jednocześnie.
I na koniec słów parę o filmie, który pewnie znajdzie sporo widzów, czyli o amerykańskich "Debiutantach" Mika Millsa. Być może, gdyby nie lato, nie pofatygowałabym się do kina, bo z rzadka chadzam na filmy amerykańskie. No cóż, można zobaczyć, ale można też sobie darować. Film o sprawach poważnych i ważnych (zmaganie się z własną, nieakceptowaną niegdyś przez świat, orientacją seksualną, obawa przed stałym związkiem, zmiany obyczajowe, pytanie: czy rodzina zbudowana na fałszu, może wychować szczęśliwe dziecko), ale po amerykańsku gładki. Wszystko jest tu piękne, cierpliwość zostanie nagrodzona i okaże się, że nigdy nie jest za późno na spełnienie własnych marzeń, jeśli tylko zechcemy. Entuzjazm i łatwość, z jaką siedemdziesięciokilkuletni ojciec Oliviera po śmierci żony rzuca się w wir nowego życia, mnie nieco irytował, bo pokazany w sposób nieskomplikowany, niezniuansowany przypomina spełnienie marzeń rodem z reklam czy poradników. Gdzież "Debiutantom" do subtelnych, hiszpańskich "80 dni" o podobnej tematyce (pisałam jakiś czas temu). Tamten film pokazuje prawdziwy obraz świata, ten uproszczony. Nieco irytował mnie też Oliver, bo i chciałby, i boi się. Ale właściwie skąd strach, nie bardzo wiadomo. Tak jakby scenarzysta, zgodnie z wymogami gatunku, na siłę musiał skomplikować mu życie. Owszem, na pewno przyjemnie patrzy się na parę głównych bohaterów: Oliviera i Annę, tym bardziej, że jego gra Ewan McGregor a ją intrygująca Melanie Laurent. Podobał mi się też melancholijny smutek tego filmu, no i ładnie pokazana relacja ojciec-syn, szczególnie w obliczu choroby. Nie mogę jednak powstrzymać się od złośliwej uwagi, że łatwiej zmierzyć się z chorobą ojca w tym bogatym, pięknym świecie niż w naszym, prawdziwym.
To tyle. Kończę przegląd tego, co aktualnie można znaleźć na ekranach naszych kin, a wybór, co zobaczyć, i tak należy do ciebie, czytelniku tej notki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz