Nadrabiania wieloletnich zaległości ciąg dalszy. Tak jak zapowiadałam, sięgnęłam po kolejną powieść Rotha. Tym razem wybrałam jedną z najświeższych, "Wzburzenie" (Czytelnik 2011). Teraz jestem już pewna, że jedna z moich luk literackich pod tytułem Philip Roth powoli będzie zasypywana. Już wiem, że za jakiś czas przeczytam następną książkę amerykańskiego pisarza.
To zupełnie inna powieść niż "Operacja Shylock.Wyznanie", którą czytałam poprzednio. Jej akcja toczy się w Stanach w czasie, kiedy trwa wojna koreańska. Bohaterem, jednocześnie narratorem, jest dziewiętnastoletni Marcus Messner syn koszernego rzeźnika z małego miasteczka Newark. Jak wielu rówieśników żyje w strachu przed wojną. Jedyną ucieczką, i to tylko na jakiś czas, w końcu nikt nie wie, ile ta wojna potrwa, są studia. Dlatego Marcus, który studiować bardzo chce, zdaje sobie sprawę, że jakakolwiek wpadka powodująca relegowanie z uczelni zaprowadzi go wprost na koreański front. Pewnie dlatego w powieści wielokrotnie powracają obrazy krwi. Krew towarzyszy mu w sklepie ojca, kiedy musi czyścić kubły po koszernym uboju, krew musiała płynąć z pociętych nadgarstków jego przyjaciółki Olivii, wreszcie zjawia się w wojennych koszmarach, które go dręczą. Symbolizuje śmierć, unicestwienie.
Zdecydowanie nie jest to optymistyczna powieść. Wojna niby odległa, toczona gdzieś na innym kontynencie, jest jednak bardzo realna, wisi niczym miecz Damoklesa, kładzie się cieniem na życie Marcusa. Na domiar złego los zastawia na niego pułapki i dlatego wciąż musi uciekać. Najpierw przed wojną na studia, potem przed ojcem, który nagle opanowany panicznym lękiem o syna, czyni jego życie nie do zniesienia. Ale to wcale nie koniec. Kiedy uwolni się od domu, wyjeżdżając na inną uczelnię prawie na drugi koniec Stanów, byle dalej, wpadnie w szpony kolegów, którzy nie liczą się z nikim. Marzy o spokoju, chce się uczyć, ale nie może, bo jego towarzysze z pokoju prowadzą nocne życie, co sprawia, że nie może zmrużyć oka. Więc znowu ucieka, do kolejnych pokoi, ale nawet kiedy wreszcie zamieszka sam w jakiejś obskurnej klitce, odnajdzie go i tam kolega-dręczyciel. Znikąd ratunku.
Uczelnia nie jest źródłem naukowych olśnień, oazą spokoju, duchowej wolności, jak wyobrażał to sobie Marcus, ale okazuje się koszmarem niczym ze złego snu. Marcus, który uciekł przed wiecznie kontrolującym go ojcem, wcale nie staje się wolny. Władze uczelni też kontrolują życie studentów i to w każdym obszarze: obyczajowym (czytaj: seksualnym) i duchowym, religijnym. Niesubordynacja grozi usunięciem, a wtedy droga prowadzi już tylko na koreański front. Nawet, wydawałoby się niewinne, przenoszenie się z pokoju do pokoju nie umknie uwagi rektora do spraw studenckich, który wzywa biednego Marcusa na rozmowę. Niby robi to w trosce o niego, bo niepokoi go jego alienacja, tak naprawdę jednak kontroluje. Ciąg nieporozumień, które prześladują narratora, przypomina sytuację bohatera Kafki. Czuje, że wali głową w mur. Nikt nie rozumie, że on pragnie tylko jednego: spokoju do nauki. Ale im bardziej jest kontrolowany, tym większą świadomość siebie zyskuje, tym silniej pragnie wolności. W końcu stanie przed tragicznym dylematem: wierność sobie, swoim przekonaniom albo konformizm. Tym tragiczniejszy to wybór, że manifestowanie swojego światopoglądu, odmiennego od oficjalnie panującego na uczelni, wiąże się ze złamaniem panujących tu reguł, a to oznacza, o czym już wspominałam, zesłanie na front koreański. Jak w greckiej tragedii: przed przeznaczeniem nie uciekniesz, losu nie przechytrzysz. A może jak w baśni: nieuczciwa próba osiągnięcia celu musi skończyć się źle.
Ale nie tylko na takie udręki narażony jest Marcus. Nie ominą go też komplikacje uczuciowe. Ponieważ ta sfera życia podlega kontroli, w jego prywatne sprawy wtrąci się nie tylko matka, ale i rektor. Po raz kolejny wraca poczucie zniewolenia i świadomość, że nic od niego nie zależy. Przed Marcusem kolejny raz wyrasta niewidzialny mur, którego nie można ani przeskoczyć, ani obejść, ani zburzyć. Dlatego narasta w nim owo tytułowe wzburzenie. Jego jednak nie wyzwoli. Dopiero suma takich, czasem przypadkowych, wzburzeń po kilku latach da wolność innym.
Tak więc życie jest udręką, młodość jest udręką, miłość jest udręką, ale i śmierć jest udręką. Bo śmierć taka, jak wyobraża ją sobie Roth, to wieczne rozpamiętywanie swojego ziemskiego życia, stale od początku i jeszcze raz od początku, i jeszcze, i jeszcze ...., a im życie krótsze, tym gorzej. A wszystko to w całkowitej samotności. Nie ma żadnego boga, w którego zresztą Marcus nie wierzył, ale nie ma też pustki: jest wieczne przeżywanie życia, wieczny znój, wieczna udręka. Nie ma ucieczki. Jeśli trafiłeś człowieku ze swoim życiem w zły czas, a któż nie trafia, będziesz cierpiał na wieki, przeżywając swój ziemski koszmar bez końca.
Być może, czytelniku tej notki, odniosłeś wrażenie, że powieść Rotha to traktat filozoficzny, historiozoficzny czy moralny. Nic bardziej błędnego. To obyczajowy obraz amerykańskiej prowincji w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Pisarz pokazuje życie małego miasteczka i żydowskiej niereligijnej, a mimo to konserwatywnej rodziny. Przygląda się relacji rodzice-dzieci, a szczególnie ojciec-syn. Wreszcie zaprasza czytelnika na amerykańską, prowincjonalną, uczelnię, aby pokazać studenckie życie, purytańską obyczajowość, dojrzewanie, pierwsze, zdobywane w ukryciu, seksualne doświadczenia. A od czasu do czasu pesymizm łagodzony jest allenowskim humorem (przynajmniej mnie się ten humor tak kojarzy). Taka jest tragiczna w swoich skutkach, ale opowiedziana ironicznie, scena przesłuchiwania studentów, którzy wzięli udział w majtkowej orgii, szczególnie dwóch nieszczęśników "... którzy połamali sobie nogi, skacząc z okna bursy żeńskiej, i wystąpili przed dziekanem w świeżych gipsach ...". To wszystko sprawia, że książkę, mimo jej pesymistycznego przesłania, czyta się znakomicie. "Czytajcie Philipa Rotha!", chciałoby się zakrzyknąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz