Dzięki nieocenionemu portalowi Angelus, związanemu z literacką nagrodą o tej samej nazwie, promującemu literaturę Europy Środkowej, dowiedziałam się o nieżyjącym już Ludviku Vaculiku, jednym z wybitniejszych czeskich powieściopisarzy. A wszystko za sprawą wydania kolejnej jego książki "Świnek morskich". Informacja brzmiała zachęcająco, więc czym prędzej rzuciłam się sprawdzać i wtedy znalazłam jeszcze inną wydaną w Polsce powieść Vaculika - "Siekierę" (Stara Szkoła 2015; przełożył Mirosław Śmigielski). Cóż, jako że jest to literatura niszowa, cena na ebooki była śmiesznie niska, więc niewiele myśląc, kupiłam obie i dość szybko zabrałam się za "Siekierę". Chociaż lektura ze względu na sposób opowiadania nie jest łatwa, ale bez przesady, to przeczytałam ją bardzo szybko i z wielką przyjemnością.
Jest to historia, jakich ostatnio powstaje u nas sporo - historia prowincjonalna, rodzinna. Można ją śmiało zestawić z wielbionym przeze mnie "Skoruniem" Macieja Płazy, książkami Andrzeja Muszyńskiego, Weroniki Gogoli, Wioletty Grzegorzewskiej (jeszcze albo po prostu nie czytałam), Jakuba Małeckiego (czytałam "Dygot") i wielu innych mniej znanych. No i oczywiście z mistrzem nad mistrzami, czyli z moim ukochanym Wiesławem Myśliwskim. Tyle tylko, i trzeba o tym pamiętać, że powieść Vaculika została wydana w roku 1966. Może dlatego najbliżej jej do najwcześniejszych powieści Myśliwskiego, ale tylko ze względu na temat i czas akcji. Bo język i sposób narracji są całkowicie odmienne.
I na tym właśnie polega trudność tej prozy. Ludvik Vaculik w swojej powieści miesza czas i narratorów. To oczywiście pikuś, kłopot polega na tym, że nie oddziela ich w sposób klarowny. Głównym narratorem jest najstarszy z synów, który wracając do rodzinnej wsi, wspomina swoje dzieciństwo i młodość. Kiedy wędruje po okolicy, to, co zdarzyło się dawniej, stoi obok tego, co teraz. Mieszają się postacie, zdarzenia, współczesność płynnie przechodzi w czas dzieciństwa czy wczesnej młodości. Kiedy główny bohater znajdzie się na leśnej polanie, nagle, bez zapowiedzi, bez zdania ostrzeżenia, zaludniają ją postacie i zdarzenia z przeszłości, a po chwili, w ten sam sposób znikają i znowu wracamy do tego, co tu i teraz. W dalszych partiach powieści rzecz komplikuje się jeszcze bardziej, bo chyba w dwóch rozdziałach obok doskonale znanego już czytelnikowi narratora - syna pojawia się drugi narrator - jego ojciec. A dzieje się to na podobnej zasadzie i dopiero po chwili dzięki odmiennemu językowi czytelnik orientuje się, co się dzieje. Nie jest to jednak trudność nie do przeskoczenia, nie chcę nikogo zrażać. Przeciwnie, chcę zachęcić. Po wejściu w konwencję, przy odrobinie uważności, wspomniana trudność przestaje być kłopotem. Podobnie rzecz się ma z powieścią Andrei Tompy "Dom kata", którą się tu jakiś czas temu zachwycałam. W obu przypadkach cierpliwy czytelnik właściwie od razu zostaje nagrodzony. Bo język narratora - syna jest piękny. Pełen metafor, porównań, ale bywa też dosadny, ironiczny. Opisy przyrody, zachwyt nad nią, snucie historii z przeszłości, opowieści o ludziach sprawiają ogromną przyjemność. Taką, jaką potrafi dać świetna literatura. Radość miesza się jednak ze smutkiem - narrator z bólem dostrzega zmiany, jakie zaszły w krajobrazie jego rodzinnej miejscowości. Wieś nie jest już taka sielska jak dawniej, najbliższe okolice nie są już takie piękne. Krajobraz niszczą nowe drogi i budynki. Szpetota wyłania się zza każdego rogu. Tylko wyżej w górach przyroda pozostała niezmącona, piękna jak kiedyś.
Ta rodzinna saga mocno została osadzona w kontekście politycznym. Oprócz historii rodziny i sąsiedzkich konfliktów jest to opowieść o systemie, w jakim żyli bohaterowie. Komunistyczna Czechosłowacja, kraj, jak każdy zza żelaznej kurtyny, pełen był bezsensownych absurdów. Jedna słuszna linia wytyczona przez partię. Ojciec to ideowy komunista. Dobrze pamięta czasy przedwojennej biedy, pewnie stąd jego żarliwość. Jest odporny na krytykę, nie zrażają go niepowodzenia, ze zrozumieniem przyjmuje, że najpierw od władzy dostał łąkę, a potem ją musiał oddać. Nie buntuje się, rozumie, że tak trzeba w imię wyższych racji. Gorliwie namawia i przekonuje wszystkich, aby oddawali ziemię i zapisywali się do spółdzielni rolniczych. Potem równie gorliwie zajmuje się zaniedbanym gospodarstwem rolnym gdzieś na odludziu, walczy ze skorumpowanym układem. Inaczej jego synowie. Najstarszy, narrator, skończył studia i jest dziennikarzem, drugi pracuje jako kierowcą, trzeci, o którym wiemy najmniej, też skończył studia i mieszka na Słowacji. Oni doskonale zdają sobie sprawę z absurdów i niebezpieczeństw systemu. Są w niego uwikłani, bo inaczej się nie da, próbują jakoś żyć. Żadni z nich bohaterzy. Ich bronią jest kpina, ironia. Dużo też w nich goryczy. Może najdalej zapędził się w kontestowaniu systemu jeden z ich kuzynów, który przyjął rolę błazna, chwyta się dorywczych prac, uważany jest za dziwaka, ale jemu z tym dobrze. A jest to człowiek bardzo inteligentny. Z dzisiejszej perspektywy taka krytyka systemu może wydawać się śmieszna, ale trzeba pamiętać, że powieść powstała w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku w rozkwicie komuny.
Warto też wiedzieć, że nie jest to typowa saga rodzinna, taka dziewiętnastowieczna albo nawet współczesna, ale rodem z literatury popularnej. Taka, gdzie wszystko solennie zostaje wyjaśnione i powiedziane. Tu jest inaczej. Historia podporządkowana została pamięci, wspomnieniom i zgodnie z ich logiką jest poszarpana, fragmentaryczna. Narrator skacze przez czas, historie nie układają się w logiczny ciąg, dowiadujemy się tylko tyle, ile nam opowie. To również niektórych czytelników może drażnić, więc lojalnie uprzedzam. Mnie powieść Ludvika Vaculika podobała się bardzo i cieszę się, że ją dzięki Angelusowi odkryłam. Dzielę się swoją radością i mam nadzieję, że przynajmniej jedną osobę zachęcę do sięgnięcia po nią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz