Mimo rozmaitych recenzji postanowiłam wybrać się na „Zgodę” Macieja Sobieszczańskiego. Jedni film chwalą, inni wyrażają się raczej krytycznie, niektórzy żałują, że zabrakło dla niego nagrody w Gdyni (jury doceniło tylko kostiumy). Kiedy są kontrowersje, warto sprawdzić, po czyjej stronie jest racja tym bardziej, że temat ważny i słabo dotąd rozpoznany w kinie i w literaturze. Tytułowa Zgoda to obóz stworzony w Świętochłowicach przez polskie organy bezpieczeństwa. Przetrzymywano w nim Niemców, Ślązaków, Polaków i osoby innych narodowości uznane za wrogów. To nie jedyne takie miejsce, niewiele się o nich mówi. Ale poruszała już ten temat w swoim reportażu „Rok 1945. Wojna i pokój” Magdalena Grzebałkowska i, o ile mnie pamięć nie myli, Paweł Smoleński w „Pochówku dla rezuna”.
Muszę przyznać, że mam z filmem Macieja Sobieszczańskiego kłopot. To obraz z gatunku słusznych i oczywistych. Taką filmową wyjadaczkę jak ja, która obejrzała całe morze filmów, niczym nie zaskoczył, a przecież powinien. Czego nowego dowiedziałam się po obejrzeniu „Zgody”? Właściwie niczego. Że obozy były i że traktowano tam więźniów okrutnie, to dla mnie żadne odkrycie. Nie wykluczam, że dla niektórych widzów, zwłaszcza młodych, temat może być zaskakujący. Jeśli zadumają się nad skomplikowanymi ścieżkami historii, jeśli zrozumieją, że świat nie jest czarno-biały i ofiary mogą stać się katami, to bardzo dobrze. Ja jednak to wszystko już wiem. Za dużo książek przeczytałam, za dużo filmów obejrzałam, za dużo w życiu widziałam. Nie lepiej jest z warstwą fabularną. „Zgoda” to melodramat. Ich dwóch i ona jedna. Obaj ją kochają, a ona oczywiście tylko jednego z nich. Franek zgłasza się do pracy w obozie, bo wierzy, że w ten sposób ocali osadzoną w nim Annę. Nieoczekiwanie spotyka tam też Erwina, Niemca. Wszyscy troje przyjaźnili się przed wojną. Jak mówi matka Franka: „Jej nie ocalisz, a siebie pogrążysz” (cytat z zawodnej pamięci). Łatwo domyślić się, że bohaterowie chcąc ratować ukochaną osobę, będą musieli zstąpić do piekieł i dokonywać dramatycznych wyborów. Aby spróbować ocalić ludzkie istnienie, sami zaprzeczą swemu człowieczeństwu. Łatwo też zgadnąć, że skoro ich jest dwóch, a ona jedna, to pojawią się komplikacje. Takie są prawa gatunku. Niestety tym razem na mnie to nie działa. Chociaż film oglądałam w skupieniu i nie mogę powiedzieć, abym się nudziła, nie potrafiłam jakoś wzruszyć się losami bohaterów ani przejąć ich tragicznymi dylematami. Pozostałam obok ich historii. Niby wszystko jest w porządku, na papierze wszystko się zgadza, a jednak coś nie gra. Poza tym przyjęta konwencja zawęża perspektywę, pozostali bohaterowie pozostają w cieniu, a relacje miedzy nimi pokazane są powierzchownie.
Jeżeli coś miałabym pochwalić, to mroczną atmosferę konsekwentnie budowaną zdjęciami. Zdjęcia to mocna strona filmu, niektóre są wręcz malarsko piękne, przywodzą na myśl obrazy, co przyjęłam z mieszanymi uczuciami. Nie wiem, czy takie estetyzowanie jest w wypadku tego filmu na miejscu. Na ekranie dominują ciemne, monochromatyczne barwy, wiele scen rozgrywanych jest nocą lub w ciasnych, klaustrofobicznych barakach, do których światło niemal nie dociera. Wokół jest szaro i brudno, często pada, a Franek, który wraca nocą do domu, brnie przez błoto. Słychać jak się rozbryzguje pod jego butami. To nazbyt czytelny, dość nachalny symbol. Film jest też bardzo okrutny, reżyser nie szczędzi widzowi brutalnych scen znęcania się nad więźniami.
Nie unikam na ekranie i w literaturze trudnych tematów, ale tym razem zastanawiam się, w imię czego spędziłam w kinie niełatwe półtorej godziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz