Andrea Tompa "Dom kata"

Książkowe Klimaty to jedno z tych wydawnictw, których ofertę pilnie śledzę. Wydają literatury niszowe, między innymi węgierską, grecką, słowacką, bułgarską, rumuńską. Od czasu do czasu coś sobie z ich katalogu wybieram. To dzięki nim na polskim rynku ukazała się znakomita powieść Varujana Vosganiana „Księga szeptów” nagrodzona w zeszłym roku Angelusem. Ten sam laur kilka lat wcześniej zdobyła książka „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)” Pavla Rankova. W tym wypadku nagroda wydała mi się grubą przesadą. Zresztą odkąd Książkowe Klimaty pojawiły się na naszym rynku wydawniczym, nie ma roku, aby ich książki nie znalazły się przynajmniej w półfinale Angelusa. Tak jest i tym razem. Nominowano dwie, wśród nich „Dom kata” Andrei Tompy (2016; przełożyła Anna Butrym). Teraz, kiedy poprawiam tę notkę, wiadomo, że książka węgierskiej pisarki jest w finałowej siódemce. To właśnie na nią oddałam swój głos w plebiscycie czytelników. Kupiłam ją dość dawno, ale stale odkładałam lekturę, bojąc się ciężaru gatunkowego opowieści. Tymczasem niesłusznie. Chociaż akcja w znakomitej większości rozgrywa się w czasach dyktatury Ceausescu, chociaż wiele tu smutnych, a nawet tragicznych zdarzeń, to jednak całość nie robi bardzo przygnębiającego wrażenia. Czy sprawiają to zabawne historie, których też przecież nie brakuje? Czy barwne, nietuzinkowe postacie? Czy może główna bohaterka, zwana dziewczynką albo dziewczyną? Jej energia, wigor, ciekawość świata, artystyczne towarzystwo, w jakim się obraca? A może fakt, że „Dom kata” to po prostu rodzinna saga? Bo chociaż ujęta w niebanalną formę, tym właśnie jest ta powieść.

Muszę uczciwie przyznać, że formy troszkę się na początku przestraszyłam. Kiedy w krótkim wstępie tłumaczki przeczytałam, że każdy rozdział to rodzaj pełnego dygresji i wątków pobocznych monologu pisanego długimi, a właściwie długaśnymi, zdaniami, w których interpunkcja traktowana jest swobodnie, a wszystko między innymi po to, aby pojawił się alternatywny zapis mowy zależnej i monologi wewnętrzne, westchnęłam. Pomyślałam, że nie chce mi się męczyć nad lekturą. Że znowu przerost formy nad treścią. Jakże się myliłam! Po dwóch stronach przywykłam do  chaotycznego strumienia myśli, a opowieść natychmiast mnie wciągnęła. Zatopiłam się w świecie wykreowanym przez autorkę. Mało tego, po kilku napisanych po bożemu powieściach, które ostatnio przeczytałam, a nawet pochłonęłam, „Dom kata” wydał mi się czymś ożywczym. Doszłam też do wniosku, że to właśnie forma wynosi tę książkę ponad poziom kolejnej rodzinnej sagi. A że lektura wymaga skupienia, bo w dygresjach łatwo się pogubić i czasem trzeba wrócić drugi raz do jakiegoś fragmentu? Nie szkodzi. Zanurzenie się w powieściowym świecie w pełni wynagradza trud.

Można się zastanawiać, czy „Dom kata” jest rzeczywiście powieścią, czy też zbiorem opowiadań, które łączą bohaterowie. Ja jednak skłaniam się ku pierwszej wersji. Rzeczywiście każdy rozdział stanowi odrębną całość, znajdziemy w nim opowieść skupioną wokół jakiegoś tematu. To może być zdarzenie, fragment rodzinnej historii, człowiek, przedmiot, dom, ogród, a nawet miasto. Te anegdoty pojawiają się jak króliki wyjmowane z kapelusza, trochę na chybił trafił. Co się wyciągnie, co się przypomni. Każda historia rozwija się, opleciona zostaje dygresjami, owymi wątkami pobocznymi, o których wspominała tłumaczka, ucieka od swojego początku, aby na koniec do niego wrócić. A jednak z tych pozornie chaotycznych fragmentów powoli składamy całość. Poszczególne kawałki puzzli zaczynają do siebie pasować i oczom czytelnika ukazuje się pełny obraz - skomplikowana rodzinna historia na tle równie pokomplikowanej historii Siedmiogrodu, Rumunii i Węgier. Ale może przede wszystkim jest to opowieść o dziewczynce - dziewczynie, historia  dojrzewania, relacji z ojcem, matką, siostrą, dziadkami, przyjaciółmi. Ten okres jej życia przypadł na siermiężne, ubogie, tragiczne, smutne i beznadziejne lata dyktatury Ceausescu. To jej oczami patrzymy na świat. I nawet jeśli pozornie znika z jakiegoś rozdziału, to i tak miałam wrażenie, że to jej opowieść. I jeszcze jeden dowód na to, że „Dom kata” jest powieścią - zaczyna się i kończy w grudniu 1989 w momencie obalenia dyktatora. Finał to szalona radość, ulga i nadzieja, jakie niesie ze sobą każdy przełom, każda świeżo odzyskana wolność. Bo przecież teraz wszystko musi być już inaczej. Jak? Nie wiadomo, nikt się jeszcze nad tym nie zastanawia. Na pewno lepiej. W takich momentach nikt nie myśli, że może jednak wcale nie będzie łatwo. Ciąg dalszy znamy, ale spuśćmy na niego zasłonę milczenia. Po co goryczą psuć sobie radość zakończenia.

Ale powieść Andrei Tompy jest też bardzo ciekawa, bo opowiada historię mało nam znaną. Akcja rozgrywa się w Siedmiogrodzie w Kolożwarze, dziś to po rumuńsku Cluj-Napoca (Kluż-Napoka). Bohaterami są zamieszkujący od wieków te tereny Węgrzy, a właściwie Szeklerzy. Ich węgierska tożsamość jest tu bardzo istotna. Bezduszna i okrutna historia sprawiła, że Siedmiogród stał się w wyniku traktatu z Trianon częścią Rumunii. Potem tylko na kilka wojennych lat znowu był węgierski. Dlatego jest to opowieść o utracie. Utracie ojczyzny, kultury, języka, praw przynależnych mniejszości narodowej, wreszcie o stracie przyjaciół. Węgierscy bohaterowie powieści stale są z czegoś odzierani – likwiduje się węgierski teatr, klasy z językiem węgierskim, coraz trudniej dostać paszport, coraz trudniej spotkać się z krewnymi mieszkającymi na Węgrzech. No i stale ktoś emigruje. Likwiduje swoje mieszkanie, rozsprzedaje sprzęty, ukochane książki, bo w taką podróż wolno wziąć tylko niewielką ilość bagażu. Kto decyduje się na wyjazd, najpierw przechodzi drogę przez mękę – czeka na paszport, traci pracę, musi zadowolić się byle jaką. Bywa, że czekanie trwa latami. Utracie nieodłącznie towarzyszy zmiana. Bo skoro zamyka się granice, skoro znikają ludzie, skoro o swoją tożsamość trzeba walczyć, to nic już nie będzie takie samo. Ale zmienia się też miasto. Na stare dzielnice napierają brzydkie, bezduszne, szare osiedla z wielkiej płyty. Bezpowrotnie giną ulice, przy których stały domy otoczone ogrodami. Jeśli gdzieś nieoczekiwanie ocaleją, to dlatego, że pewnie mieszka tam ktoś. Dziadkowie dziewczynki-dziewczyny żyją w wiecznej niepewności. Od lat nie remontują swojego domu, bo przecież zaraz będą burzyć. Na ich ulicy żaden ktoś przecież nie mieszka.

Jest to też opowieść o komunistycznej Rumunii. Nazwisko Ceausescu nie pada chyba ani razu, jakby bohaterowie bali się je  wymawiać. Ale duch dyktatora stale jest obecny w ich życiu, rzuca na nie cień. Łamie życiorysy, staje się przyczyną tragedii. Chyba najtragiczniejszą postacią jest ojciec dziewczynki-dziewczyny. Chociaż przyczyn jego nieszczęśliwej drogi trzeba też szukać w historii rodzinnej. Często rumuńska, komunistyczna rzeczywistość, kult wodza narodu przybiera groteskowe formy, ale zaraz na powrót robi się strasznie. Ratunkiem jest rodzina i sztuka, bardzo ważna w życiu bohaterów. Bo przecież jakby okropnie nie było, to jakoś żyć trzeba. To stwierdzenie dotyczy starszego pokolenia – dziadków, rodziców. Oni próbują się dostosować, radzić sobie w niełatwej, beznadziejnej, szarej rzeczywistości. Ale dziewczynka-dziewczyna inny świat zna tylko z rodzinnego przekazu. Żyje tu i teraz, dorasta, marzy, planuje, jest łapczywa na życie. Może dlatego, na przekór czasom, z powieści bije energia. To ona jest jej źródłem, chociaż i jej nie omijają tragedie.

Rozpisałam się, a mam poczucie, że ledwie nadgryzłam temat. Tak jest zawsze, kiedy piszę o książce, która jest czymś więcej, niż tylko przyjemną lekturą. Gorąco namawiam, aby sięgnąć po powieść Andrei Tompy i nie należy zrażać się formą. Po chwili okazuje się wartością dodaną, a nie balastem.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty