Spośród długiej listy książek oczekujących na przeczytanie wyłowiłam stosunkowo świeżą - wydany jesienią reportaż historyczny Anety Prymaki-Oniszk "Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy" (Czarne 2016). Niedawno okazało się, że książka została nominowana do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Od razu napiszę, że to rzecz niezwykle ciekawa, fascynująca i świetnie napisana. Naprawdę trudno się od lektury oderwać, chociaż niektóre fragmenty czytałam ze ściśniętym sercem, a gula w gardle rosła i rosła.
Autorka zajęła się w swojej książce stosunkowo słabo znanym faktem z okresu pierwszej wojny światowej. Otóż latem 1915 roku miliony ludzi, głównie prawosławnych chłopów, zamieszkujące wschodnie tereny Królestwa Polskiego i ziemie zaboru rosyjskiego opuściły swoje wsie i w popłochu uciekały w głąb Rosji. Stało się tak, kiedy tereny te zaczęła zajmować armia niemiecka, a Rosjanie w pośpiechu porzucali rządzone przez siebie ziemie. Po dziś nie do końca wyjaśnione zostały powody tego masowego eksodusu. Otwarte pozostaje pytanie - w jakim stopniu mieszkańcy wykonywali polecenia władz rosyjskich, a w jakim uciekali ze strachu przed Niemcami, którzy, jak głosiła plotka, kobietom cycki obcinają i dopuszczają się innych strasznych czynów. Suche fakty są takie, że te miliony zostały ewakuowane w głąb Rosji, od Krymu po Syberię, tam zastała je rewolucja, wreszcie z końcem wojny na mocy porozumień międzypaństwowych, czasem przez zieloną granicę, uchodźcy zaczęli wracać do wolnej Polski. Tyle suche fakty historyczne. Podane w takiej formie wielkiego wrażenia nie robią. Ale kiedy za sprawą Anety Prymaki-Oniszk wgłębimy się w te wydarzenia, wrażenie będzie piorunujące. Zamiast suchych faktów obrazy, zamiast statystyk konkretni ludzie znani z imienia i nazwiska. Na początek pierwsza szokująca informacja - uciekinierów były trzy miliony, niektórzy mówią nawet o pięciu. Czytelniku tej notki, czy jesteś w stanie zrozumieć, co to znaczy, że nagle trzy miliony, a może jeszcze więcej, osób opuszcza swoje domy i wędruje do Rosji?
Więc najpierw był strach, panika, niepewność i wahanie - uciekać czy zostać? Nieliczni zdecydowali się na to drugie rozwiązanie. Większość rusza. Na chwilę. Zawsze się myśli, że na chwilę. Więc bierze się tylko najpotrzebniejsze rzeczy, zresztą ile można wpakować na wóz? Ile uciągnie koń? A jeśli ktoś nie ma konia? Potem była powolna wędrówka. Zakorkowane drogi, z czasem wyczerpywały się zapasy jedzenia, brakowało wody, udręczeni pragnieniem ludzie pili wodę z kałuży, ciepłe lato przeszło w słotną jesień, a potem w zimę. Choroby, na przykład tyfus, i śmierć zbierały swoje żniwo, gubiły się dzieci, gubili się starcy, bywało, że samotne matki albo owdowiali ojcowie z bezsilności i rozpaczy porzucali jedno dziecko, aby ratować inne. Po przejściu uchodźców zostawała ogołocona i zaśmiecona ziemia, wokół kilkutysięcznych miast koczowało przez kilkanaście tygodni kilkadziesiąt tysięcy uchodźców. Powstawały organizacje pomocowe, polowe kuchnie, szpitale, sierocińce. Potem czekanie na specjalne pociągi, które rozwoziły uchodźców w głąb Rosji na miejsce osiedlenia. Koszmar podróży. Znowu zimno, bo nie ma czym opalać wagonów, często odkrytych, bo ludzie w letnich ubraniach, niektórzy bez butów. Głód, choroby i śmierć. I rozdzierające sceny - ktoś nie zdążył na stacji wsiąść z powrotem do pociągu, ktoś umierał. Wreszcie osiedlenie. Los lepszy albo gorszy. Wielu po latach idealizowało ten okres, myślało o nim z sentymentem. Autorka raczej poddaje w wątpliwość te sielskie wspomnienia. Ale jakoś się ułożyło, aż nadeszła kolejna katastrofa - rewolucja. Trzeba wracać. Bałagan przy załatwianiu formalności, niepewność, plotki, oczekiwanie na pociągi. Znowu koszmarna wielomiesięczna podróż. Te same sceny. Głód, chłód, epidemie. I wreszcie u siebie. I ... gehenny ciąg dalszy. Bo na miejscu okazało się, że nie bardzo jest do czego wracać. Domy splądrowane, spalone, więc ludzie budowali ziemianki, w których mieszkali po kilka lat. I znowu to samo - głód, epidemie, potworny chłód i ciężka, wykańczająca praca, aby jakoś żyć. Pracowali wszyscy, nawet dzieci. Jeśli ojciec nie żył, kilkunastoletni chłopcy pełnili rolę głowy rodziny albo najstarsze z rodzeństwa musiało matkować i ojcować młodszym. Te fragmenty chyba były najbardziej przytłaczające, bo tragiczne i potwornie smutne. To wszystko rozpisane jest w książce na przejmujące obrazy i losy konkretnych ludzi, które autorka śledzi dzięki pozostawionym przez nich wspomnieniom. Niektórych traci z oczu, niektórym towarzyszy od początku do końca. Mogłabym pisać jeszcze długo, ale pisanie nie zastąpi lektury.
Na koniec czas rozwikłać tytuł. Dlaczego bieżeństwo a nie uchodźctwo? Bo zjawisko to, jak pisałam, dotyczyło w dużej części prawosławnych chłopów mówiących po swojemu, czyli przede wszystkim po białorusku. Katolicy, Polacy, ziemianie czy mieszkańcy miast, którzy też uciekali, choć w mniejszym stopniu, albo byli przymusowo ewakuowani (na przykład urzędnicy, lekarze, pracownicy wyższych uczelni), uważali siebie za wysiedleńców albo wygnańców. Dlatego zamiast bieżeństwo używali terminu tułaczka. Autorka pisze, że bieżeństwo to także stan umysłu - wiara w carską propagandę, że losowi uciekinierów winni są tylko Niemcy, że nic im się wobec tego od państwa rosyjskiego nie należy, a jeśli pomoc dostają, to powinni być za nią dozgonnie wdzięczni, bo to wyraz łaski i litości, a nie obowiązek.
A na sam koniec dodam jeszcze, że reporterka poświęca też trochę miejsca na skomplikowane stosunki między Polakami a prawosławną mniejszością narodową w niepodległej Polsce. To kolejny rozdział tragedii - odrodzona ojczyzna traktowała mniejszości jak obywateli drugiej albo i dziesiątej kategorii. Wrócili, ale dawano im odczuć na wiele sposobów, że są tu niemile widziani.
Fascynująca, arcyciekawa, poruszająca książka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz