Monika Sznajderman "Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna"

Kiedy w zapowiedziach Czarnego pojawiła się książka Moniki Sznajderman "Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna" (2016), najpierw podeszłam do tej nowości sceptycznie. Kolejna książka o rodzinie. Dlaczego ktoś zajmuje mnie przeszłością swoich przodków? No i co z tego, że to rodzina szczególna, bo po matce polska, po ojcu żydowska? Mało naczytałam się opowieści o Holokauście? Mało mam ich jeszcze na tej ciągle wydłużającej się półce książek oczekujących na przeczytanie? Co nowego wniesie kolejna? Tak sobie rozmyślałam trochę niepoprawnie, dobrze wiedząc, że dalej będę sięgać po tytuły o Zagładzie. No ale potem pojawiły się znakomite recenzje, więc się złamałam. No i jeszcze nominacja do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. A propos nagrody. Po raz pierwszy zdarzyło się, że większość nominowanych tytułów albo już przeczytałam, albo mam je w swoim czytniku, więc postanowiłam szybko po nie sięgnąć. Po tej krótkiej dygresji wracam do "Fałszerzy pieprzu". Otóż rodzinna historia odtworzona i spisana przez Monikę Sznajderman jest niezwykła, fascynująca, ale jednocześnie  przejmująca i momentami bardzo dotkliwa. Tak, są tam fragmenty, a właściwie krótkie sceny, które atakują niespodziewanie i z całą mocą, a potem zapadają w pamięć, nie dają o sobie zapomnieć. Ale przede wszystkim zderzenie dwóch historii, żydowskiej i polskiej, prowokuje refleksje i pytania, na które oczywiście trudno znaleźć dobrą odpowiedź.

No bo najpierw było jak zwykle w podobnych sytuacjach - dzieciństwo Moniki Sznajderman to właściwie tylko jedna rodzina, rodzina matki, ta polska. Niezwykła babcia Maria, z domu Lachert, tak, tak, z tych Lachertów. Jej bratem był słynny architekt Bohdan Lachert, o którym pisałam przy okazji książki Beaty Chomątowskiej "Stacja Muranów". Niezwykli krewni i przyjaciele domu, nie tylko w Polsce, ale także za granicą. Dlatego chociaż czasy były przaśne, na stole pojawiały się luksusowe potrawy, a mała Monika, jak to dziecko, naiwnie myślała, że tak jadają wszyscy. No ale to tylko anegdota. W tle pojawiali się też nieliczni krewni ojca. Wszyscy mieszkali za granicą, głównie w dalekiej Australii, i mieli jakieś dziwne imiona. Dopiero z czasem Monika Sznajderman zaczęła poznawać prawdę o rodzinie ojca, a w końcu, jak to często bywa, przez przypadek, postanowiła ją odtworzyć. Nie tylko po to, aby zaspokoić swoją ciekawość, ale przede wszystkim, żeby przywrócić pamięć o nich, żeby zostawić  jakiś ślad. Jak to robi? Zaczyna od oglądania nielicznych zdjęć, które pozostały. Zdjęć jej żydowskiej babki Amelii, jej siostry, braci, rodziców i dalszych krewnych. Wszyscy szczęśliwi, radośni, zadowoleni, w podmiejskim domu w Miedzeszynie. Autorka zastanawia się, jak żyli, co myśleli, o czym marzyli. Bardziej domyśla się, niż wie. Patrzy uważnie na zdjęcia, z braku innych możliwości sięga do literatury, prasy, wspomnień i na zasadzie analogii wypełnia pustkę po nich, odtwarza ich przedwojenne życie. Dostatnie i szczęśliwe. Chociaż na tym szczęściu jest przecież rysa. Chociaż zasymilowani, to jednak osobni, bo Polacy trzymają się z daleka  od takich jak oni. Mimo to żyje im się dobrze. Jeszcze cały czas są nieświadomi, co ich czeka. Monika Sznajderman lubi wybiegać w przyszłość, lubi zderzać sielską przeszłość z tym, co potem. Kiedy zdarza mi się oglądać przedwojenne zdjęcia żydowskich rodzin, też o tym myślę. Lituję się nad nimi, nad ich niewiedzą. Bo Amelia nie wie, że zginie w pogromie w Złoczowie, gdzie ucieknie razem ze swoimi synami po wybuchu wojny. Jednym z nich jest ojciec autorki. Tylko on ocaleje. Ale najpierw przejdzie przez warszawskie getto, piekło Majdanka, Auschwitz i innych obozów. Jak udało mu się przeżyć? Odpowiedź na to pytanie to bardzo istotny fragment książki. Monika Sznajderman powołując się na Primo Leviego i innych autorów, pisze, że symboliczna droga z Auschwitz to zawsze suma przypadków, szczęśliwych zbiegów okoliczności, łutów szczęścia, kaprysów losu, jakiegoś spóźnienia, zaniechania. Ale nie Opatrzności. Bo skoro Auschwitz było w ogóle możliwe, to o jakiej Opatrzności można mówić? Ojciec Moniki Sznajderman, Marek, przeżył, takiego szczęścia nie miał jej dziadek, Ignacy. Zmęczony życiem w getcie, zrezygnowany, dobrowolnie, ku zdumieniu znajomych, którzy jeszcze walczyli, powędrował razem z młodszym synem, Alusiem, na Umschlagplatz. To jedno z tych przejmujących zdarzeń łamiących serce. Nie wiadomo, szli, a może jechali dorożką? Autorka przywołuje tę wyobrażoną chociaż prawdziwą scenę kilkakrotnie.

O ile po rodzinie babki Amelii jakaś pamięć pozostała, o tyle krewni dziadka Ignacego, Żydzi z Radomia, to ludzie, po których nie ma żadnego śladu, nawet w rozmaitych miejskich spisach i dokumentach. Doskonale niewidoczni, prości, zwyczajni do bólu, a przecież żyli, byli. Chcąc przywrócić ich do istnienia, autorka krąży po Radomiu, mieście, które Zagłada pozbawiła tożsamości, przeszłości. Została nieuświadomiona pustka i dziura. Te wędrówki niewiele dają, więc znowu z pomocą przychodzi jej literatura. 

Groza Holokaustu zostaje zderzona z wojennymi losami polskiej rodziny Lachertów, z której pochodziła matka Moniki Sznajderman. Kiedy jej żydowscy przodkowie ginęli w obozach, kiedy jej  żydowscy sąsiedzi trafiali do getta w Łęcznej, a potem też tam ginęli w potwornych okolicznościach, to życie Lachertów niewiele się zmieniło. Chociaż była wojna, to na lubelskiej prowincji tacy jak oni, zamożni ziemianie, nadal urządzali polowania, wystawiali konie na wyścigach, grali w brydża, urządzali przyjęcia i wykwintne obiady. Nawet jeśli z czasem robiło się biedniej, to i tak to biedniej nijak się miało do głodowych racji w getcie czy w obozie. I znowu to, co mnie zawsze tak uderza, fascynuje i przeraża. Jak to możliwe, że w tym samym czasie jedni cierpią, żyją w potwornych warunkach, w strachu, głodują, jadą w bydlęcych wagonach na Majdanek, a inni zapraszają do swojego majątku malarza, aby sportretował rodzinę? Tak było zawsze i tak jest przecież dziś. Tylko zamiast Majdanka jest  Mosul albo Aleppo, kilkanaście lat temu Srebrenica i Sarajewo.

Monika Sznajderman zadaje kolejne ważne pytania. Na ile jej polscy krewni przejmowali się losem żydowskich sąsiadów, z którymi przecież przed wojną prowadzili rozmaite interesy? Żałowali ich, litowali się nad nimi, wspominali z sympatią, w żadnym razie nie donosili, nie wydawali, nie bogacili się na majątku, który po nich pozostał. Byli przecież porządni, uczciwi, kulturalni, wykształceni. Prowadzili działalność filantropijną i społeczną. Czy mogli w takim razie zrobić więcej? Czy chcieli? Czy w ogóle przyszło im to do głowy? Byli obojętni, bo przecież zawsze obie społeczności żyły osobno. Obok siebie, ale nie razem. Żadne tam multi kulti, jak pisze autorka. Nawet ci zasymilowani, chociaż bardzo chcieli, to też im z Polakami jakoś nie wyszło. To również gorzkie spostrzeżenie Moniki Sznajderman. Pytania, na które odpowiedzi nie ma. I chociaż polska rodzina w wyniku wojny i powojennych przemian też straciła wszystko, chociaż Zygmunt Lachert, brat Bohdana, brat Marii, babci autorki, po wojnie kilkanaście lat siedział w komunistycznym więzieniu, to jednak zagłada ich świata ma się nijak do Zagłady świata żydowskiego. Bo myśmy uratowali się wszyscy, a oni wszyscy zginęli, jak mówi tytuł jednego z rozdziałów. Na koniec muszę jeszcze oddać sprawiedliwość Bohdanowi Lachertowi i jego pierwszej żonie, którzy w swoim warszawskim domu na Saskiej Kępie ukrywali wielu Żydów, o czym można przeczytać także we wspomnianej tu  książce Beaty Chomątowskiej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty