Długo zabierałam się do wydanej już grubo ponad rok temu, szeroko omawianej, nominowanej do literackich nagród (Gryfia i Nike) reporterskiej książki Ewy Winnickiej "Angole" (Czarne 2014). Droga do lektury dość typowa w takim wypadku. Najpierw niespecjalnie byłam zainteresowana, bo temat jakoś mnie nie kręcił, po wysłuchaniu kilku rozmów z autorką przyszedł apetyt, no a potem stale było coś innego do czytania. Nowość goni nowość, czasem wpada coś starszego, o książce przypominam sobie od czasu do czasu i dalej nic, aż wreszcie, nie wiadomo skąd, pojawia się impuls i czytasz. No i nie możesz się oderwać. Wystarczy niecały weekend, ale "Angole" równie dobrze nadają się dla czytelników, którzy z braku czasu czytają po kawałku i dlatego chętnie sięgają po tytuły składające się z niewielkich całostek (znam takich). Bo Winnicka oddaje głos swoim rozmówcom, polskim najeźdźcom albo kolonizatorom, którzy po otworzeniu granic w roku 2004 w liczbie około dwóch milionów najechali Brytanię. Jak dowcipnie pisze w cytowanym przez autorkę tekście angielski dziennikarz, od czasów Wilhelma Zdobywcy takiej inwazji Wyspy nie przeżyły. Dlatego Winnicka pchana reporterską ciekawością postanowiła przyjrzeć się polskim kolonizatorom. To oni mówią - jeden najeźdźca to jeden rozdział.
Wbrew temu, co, jak mi się wydaje, słyszałam w którejś z audycji poświęconych książce (ale nie wykluczam, że pamięć mnie zawodzi), rozmówcami reporterki nie są tylko ludzie przegrani. Ba, mam wrażenie, że proporcje rozłożone są mniej więcej równo. Znajdziemy tu opowieści o tych, którzy pracują na wysokich stanowiskach w londyńskim City, o tych, którzy założyli swoje biznesy dziś świetnie prosperujące, ale i o tych, którzy zaczynając od śmieciowej roboty, osiągnęli sukces nie tak spektakularny, tylko codzienny, na swoją miarę. Są wreszcie i tacy, którym nie udało się w ogóle, a wyjazd na Wyspy przypłacili depresją, rozbitymi relacjami rodzinnymi, alkoholizmem czy bezdomnością. Wykonują byle jakie prace za byle jakie pieniądze, jakoś wegetują, mieszkają w dzielonym z innymi nieszczęśnikami norowatym pokoju i dobrze wiedzą, że nigdy nie zarobią na bilet powrotny. Ale szczególnie smutne są historie dzieci wyrwanych przez rodziców, często matki, ze swoich szkół, od rodziny, od przyjaciół i wrzuconych na głęboką wodę do angielskiej zwyczajnej szkoły, gdzie niełatwo się odnaleźć z wielu powodów. Trudności językowych, różnic kulturowych, przemocy, rasowej różnorodności. Matka nie dość, że haruje od rana do nocy, to jeszcze często układa sobie życie z nowym partnerem, o czym dziecko nie miało pojęcia przed wyjazdem z Polski. Co lepsze? Opieka dziadków w kraju czy życie u boku matki w Anglii? Te historie niekoniecznie kończą się źle. Wreszcie są też opowieści krzepiące o tych, którzy dzięki samozaparciu wydźwignęli się z dna.
Ale książka to nie tylko kilkanaście indywidualnych losów i jeszcze więcej historii zasłyszanych przez rozmówców Winnickiej. To także opowieść o różnicach kulturowych, mentalnościowych czy prawnych między Polakami a Angolami. Swoisty poradnik i przestroga dla tych, którzy planują wyjazd. Jak mówi jedna z bohaterek, która przez jakiś czas pomagała rodakom w rozmaitych kłopotach, jeśli ktoś nie radzi sobie w Polsce, nie poradzi sobie na emigracji. Co zyskują, co tracą na tych różnicach? Najgorsza jest chyba samotność, bo Angole z wielu powodów nie wychodzą poza zdawkowe zawodowe czy sąsiedzkie kontakty, i często poważne tarapaty prawne (łącznie z więzieniem) wynikające z polskich przyzwyczajeń i obyczajów (posądzenia o gwałty, utrata dzieci). Po stronie pozytywów można na pewno zapisać emancypację Polek, które dopiero w Anglii uwalniają się od domowej przemocy. Ze zdziwieniem odkrywają prawa, jakie im przysługują, odzyskują wolność i godność. Jednym otwierają się oczy na bogactwo świata, są ciekawi różnorodności i odmienności, inni nigdy nie wyzbędą się przekonania o swojej narodowej wyższości, będą z pogardą wyrażać się nie tylko o kolorowych mieszkańcach Wysp, ale i o samych Angolach (stąd to nieco (?) pogardliwe określenie).
"Angole" to wielobarwna mozaika emigracyjnych losów. Obok bezmiaru nieszczęścia, historie krzepiące. Napisałam emigracyjnych, ale czy rzeczywiście tych wszystkich ludzi można dziś nazwać emigrantami? Jak mówi pewien antropolog od lat osiemdziesiątych przebywający z przerwami w Anglii, to raczej współcześni nomadzi, często kursujący pomiędzy Warszawą a Londynem. Jego słowa potwierdza polski dominikanin pracujący w irlandzkim kościele.
Idąc za ciosem, pod wpływem jednego z rozmówców, który opowiadał o emigracji powojennej i solidarnościowej, postanowiłam od razu przeczytać poprzednią, mniej głośną książkę Winnickiej, "Londyńczycy", którą kilka lat temu dostałam w prezencie i jakoś dotąd po nią nie sięgnęłam. Teraz znalazła swój czas. Ale o niej następnym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz