Od dawna zbierałam się, aby przeczytać coś Sebalda. Wszak uważany jest za jednego z ważniejszych pisarzy współczesnych. Autor zaledwie kilku książek, niczego więcej już nie napisze, bo w 2001 roku zginął w wypadku samochodowym. No ale tak jakoś schodziło. Jeśli się czegoś nie kupi od razu, to potem wylatuje z pamięci, nowość goni nowość, tyle tego. Wiadomo. Aż w końcu kilka miesięcy temu na mojej półce książek oczekujących stanęły aż dwie powieści niemieckiego pisarza. Teraz sięgnęłam po jedną z nich. Wybór padł na "Austerlitz" (W.A.B. 2009; przełożyła Małgorzata Łukasiewicz). No i mam problem. Bo jak tu się przyznać, że aż tak nie zachwyca? Skoro fachowcy od literatury (czytaj: recenzenci i krytycy) twierdzą, że to pozycje wybitne, co mam myśleć o swoim czytelniczym guście? Trudno, przecież nie będę udawać. Nie myśl sobie, czytelniku tej notki, że męczyłam się, czytając, że ledwo przebrnęłam, że miałam ochotę porzucić. To nie tak. Przeczytałam szybko i ze sporą przyjemnością. Problem w tym, że powieść pozostawiła mnie obojętną. Stale czekałam na to coś, na jakieś olśnienie, na dotknięcie tajemnicy. No bo jak tu nie czekać, jeśli na skrzydełku okładki czytam " ... niedoścignione arcydzieło, powieść tak piękna, że podczas lektury zdajemy sobie sprawę, iż drugiej takiej nie będzie, że pisarze tak pokorni i mądrzy jak Sebald po prostu nie istnieją." (to z Dziennika) W podobnym tonie fragment recenzji z Tygodnika Powszechnego. "Krystaliczna proza, hipnotyczny rytm, trudno się z nim rozstać." Wiem, wiem, co się wypisuje na okładkach książek. Ale tym razem jest inaczej. Sebald naprawdę zbiera znakomite recenzje, a jego proza uważana jest za wybitną (?), wielką (?), ważną (?). Dlatego czekałam. Daremnie.
Czym jest "Austerlitz"? To powieść powieściowo nieoczywista, stwarzająca pozory czegoś autentycznego. Choćby z powodu zamieszczonych czarno-białych fotografii. Historia przypadkowej znajomości (?), przyjaźni (?) dwóch mężczyzn. Można powiedzieć, że zbliża ich wspólne zainteresowanie architekturą. Narrator opowiada historię tych trwających ponad trzydzieści lat, najczęściej przypadkowych, spotkań i konwersacji. O czym rozmawiają? Sporo o architekturze (przyznam się, że przy opowieści o twierdzach przeżyłam jedyny moment kryzysu, chciałam rzucić, wiedziałam jednak, że do raz przerwanej lektury niełatwo wrócić), ale najważniejsza jest historia tytułowego Austerlitza. Dziwaka, samotnika, outsidera, stroniącego od ludzi, niepotrafiącego nawiązać bliższych więzi, żyjącego niezwykle skromnie, wręcz po spartańsku. Stopniowo odsłania przed narratorem swoje życie. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, Austerlitz nie znał prawdy o sobie. Nie rozumiał dręczących go przeczuć, niepokojów. Zabrano mu przeszłość, tożsamość, a to, co powinien pamiętać, wyparł. Aż nagle wystarczył impuls, aby zaczął szukać. Ale chociaż dowiedział się sporo, nie wszystko da się odzyskać. Przede wszystkim pamięci o rodzicach. Austerlitz, żydowskie dziecko urodzone w Pradze, wysłane z dziecięcym transportem do Anglii, adoptowane przez anglikańskiego pastora i jego żonę, wytrwale poszukuje śladów matki i ojca. Podąża ich tropem, ślęczy w bibliotekach i archiwach, wyobraża sobie ich tragiczny los. Ale w końcu trop się urywa. Są jak kilka milionów im podobnych. Brutalnie wyrwani ze swoich domów, miast, oderwani od bliskich, od świata, w którym żyli. Prawdopodobnie zginęli. Jak? Gdzie? Kim by byli, gdyby nie wojna? A on? Jak potoczyłby się jego los? Sebald nie epatuje okrucieństwem, emocjami. Opowiada spokojnie, ściszonym głosem, melancholijnie. Raczej skłania do namysłu, niż wzrusza. Mogłabym tak nadal snuć swoje rozważania, zdobywając się na jakieś mądrości, problem w tym, że niewiele z książki Sebalda dla mnie wynika. Nie została we mnie, nie odcisnęła śladu. Kiedy czytam moich ukochanych pisarzy Amosa Oza, Philipa Rotha, Miljenko Jergovicia i paru innych, mam wrażenie, że dotykam czegoś istotnego, że coś przede mną odkrywają, poruszają we mnie jakieś struny. Tym razem zabrakło tego literackiego wow!
Ponieważ Sebald nie zachwycił, chociaż przecież powinien, zła na siebie i rozczarowana zrobiłam coś, czego zwykle nie robię, sięgnęłam po recenzję jeszcze przed napisaniem tej notki. Recenzent analizował, interpretował, udowadniał wielkość, a ja stwierdziłam, że nie dorastam. "Austerlitz" to powieść-szarada pełna kulturowych aluzji, tropów. Trzeba by ją studiować z detektywistycznym namysłem, przyglądać się pod lupą każdemu słowu, każdej frazie. Samo nazwisko jest znaczące, tyle też wiedziałam, ale wszystkich aluzji do niego i powiązań między nimi nie odkryłam, poza tą najoczywistszą, napoleońską. W świecie filmowym funkcjonuje pojęcie kino krytyków albo kino festiwalowe. To kino objeżdżające festiwale, nagradzane, kino, jakim zachwycają się krytycy, a widzowie, nawet ci ambitni, jakoś geniuszu nie dostrzegają. Może "Austerlitz" Sebalda to taka literatura krytyków? A może jednak to ja jestem nie dość wrażliwa, aby docenić jej wielkość? Piszę to bez ironii, dopuszczam taką ewentualność. Bardzo chciałabym poznać opinię takiego jak ja zwykłego miłośnika literatury. Aha, a drugą książkę Sebalda z mojej półki na pewno przeczytam. Choćby z ciekawości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz