Dopięłam swego i kupiłam książkę Julii Franck "Berlin-Marienfelde" (Dom pod Krakowem 2006; przełożył Krzysztof Jachimczak; wydawnictwo chyba już nie istnieje). Moja przygoda z tą niemiecką autorką rozpoczęła się od znakomitej, bardzo poruszającej i gorzkiej powieści "Południca" wydanej kilka lat temu przez W.A.B. w tym samym świetnym tłumaczeniu. Niestety na tym koniec, bo w Polsce nie ukazała się żadna inna pozycja Julii Franck. Szkoda, ale tak niestety u nas jest. Jednych autorów wydaje się w komplecie, inni przemkną jak meteoryt i słuch po nich ginie. Czy to zależy tylko od poczytności? Na pewno nie od wartości literackiej, niestety. Czym kierują się wydawcy, skoro nawet Czarne zapomniało o Miljenko Jergoviciu, pisarzu utytułowanym i nagradzanym? Trudno mi to zrozumieć. A o tym, że poza "Południcą" ukazała się w Polsce jeszcze jedna powieść Julii Franck, przypomniałam sobie po obejrzeniu filmu "Druga strona muru" będącego ekranizacją książki "Berlin-Marienfelde". Postanowiłam ją przeczytać również dlatego, że zastanawiałam się, jak daleko scenarzystka (a nie była nią autorka) odbiegła od oryginału. Film mocno eksponował wątek szpiegowski, w pewnym momencie zaczął przypominać thriller, co nie bardzo pasowało mi do obrazu twórczości Julii Franck, jaki stworzyłam sobie po pierwszym spotkaniu z jej twórczością. Intuicja mnie nie myliła. Książka ma zupełnie inny charakter. Od razu napiszę, że warto, a może nawet trzeba, jej poszukać, aby przeczytać.
Od razu zaznaczę, że nie jest to lektura miła, chociaż i tak daleko jej pod tym względem do "Południcy", do której nie sposób się nie odwoływać. Zdarzenia rozgrywają się w Berlinie Zachodnim w latach siedemdziesiątych w obozie przejściowym dla uchodźców. Powieść ma czworo głównych bohaterów, którzy są jednocześnie narratorami. Mimo tego każdy rozdział posuwa akcję do przodu, chociaż trudno tu mówić o akcji w klasycznym pojęciu tego słowa. Niewiele się dzieje, bo niewiele dzieje się w życiu bohaterów, którzy utknęli w obozie przejściowym i z różnych względów nie potrafią żyć na własną rękę. A obóz to miejsce wyjątkowo przygnębiające. Wspólne pokoje, a w nich piętrowe łóżka. Obcy ludzie, którzy skazani są na życie na niewielkiej przestrzeni. Brudne, zaniedbane łazienki, wiecznie zabałaganione kuchnie, bo nie wszyscy mają nawyk sprzątania po sobie. I ciągłe upokorzenia. Najpierw przesłuchania przez agentów wywiadów państw okupacyjnych, potem wizyta u lekarza, wreszcie poszukiwanie pracy, a oferta owszem jest, ale nie taka, jakiej oczekiwaliby bohaterowie. Bo komu w Berlinie Zachodnim potrzebna jest polska wiolonczelistka? Albo niemiecki aktor? Albo doktor nauk chemicznych też z Berlina Wschodniego? Tacy jak oni skazani są albo na smażenie frytek w barze (Szybko, szybko, musisz nadążyć z zamówieniami, nieważne, że puchną ci nogi a opary tłuszczu przenikają każdy centymetr twojego ciała.), albo na wieczne odrzucanie ofert ku niezadowoleniu urzędnika. I jeden, i drugi wybór sprawiają, że nie możesz wyprowadzić się z obozu i zacząć normalnie żyć, co i tak nie byłoby łatwe. Bo imigranci to kasta ludzi gorszych, dla których w najlepszym razie ma się protekcjonalną wyrozumiałość (Jak, żeby nie urazić, zwrócić uwagę, że trzeba używać dezodorantu? Jedna z kobiet pracujących we wspomnianym już barze próbuje, ale i tak Krystyna czuje się upokorzona, zresztą, kto by na jej miejscu nie był.) albo się ich prześladuje. W najgorszej sytuacji są oczywiście dzieci wyrwane ze swojego świata, narażone na agresję słowną (Mamo, co to jest ospa wschodnia, dlaczego o nas tak mówią?) lub fizyczną, która kończy się szpitalem. Ale i los dorosłych nie jest różowy. Z różnych powodów porzucili swój świat, w którym przynajmniej warunki materialne mieli o niebo lepsze. Nelly Senff, Niemka z Berlina Wschodniego o żydowskich korzeniach, zrobiła to z pobudek osobistych, ona jedna nie kierowała się motywami politycznymi ani ekonomicznymi, co utrudnia jej otrzymanie azylu. Krystyna Jabłonowska, polska wiolonczelistka, przyjechała ze starym ojcem i chorym bratem, któremu miała pomóc niemiecka medycyna. Hans Pischke, aktor z Berlina Wschodniego, trafił tu dzięki wymianie więźniów politycznych. Płotki takie jak on zyskują szczęśliwy traf dzięki grubym rybom, o jakie naprawdę w takich wymianach chodzi. Ale Hans wcale nie jest wdzięczny. Samotny, zamyka się w swojej skorupie, starając się unikać wszelkich kontaktów. Najchętniej nie wychodziłby z pokoju, robi to tylko w ostateczności. Czasem przecież trzeba pójść po zakupy do obozowego sklepiku, gdzie przydzielony asortyment jest mocno ograniczony, ale Hansowi jest już tak wszystko jedno, że nawet to mu nie przeszkadza. Osamotnienie, życie bez perspektyw to zmora bohaterów coraz bardziej zmęczonych i obojętnych na zewnętrzne bodźce. A przecież droga do raju, jakim miał być Berlin Zachodni, wymagała wyrzeczeń i upokorzeń. Rodzina Krystyny sprzedała dom w Szczecinie, ale największe upokorzenie przechodzi Nelly, która opuszcza Berlin Wschodni legalnie. Nie uniknie drobiazgowej rewizji osobistej. Być może oprócz głównego powodu, trzeba sprawdzić, czy nie jest szpiegiem i czegoś nie przemyca, jest też drugi, zwykła ludzka złośliwość. Uciekasz z naszego komunistycznego raju, to na pożegnanie masz za swoje. Na długo nas zapamiętasz. Scena rozgrywająca się na przejściu granicznym między Berlinem Wschodnim i Zachodnim jest dojmująca. Na zakończenie tej części warto wspomnieć, że portrety psychologiczne bohaterów to jeszcze jeden atut tej powieści
Beznadziejną atmosferę buduje też klimat podejrzliwości. W obozie wszyscy traktowani są nieufnie, bo rzeczywiście wśród ubiegających się o azyl zdarzają się komunistyczni szpiedzy. Stąd przesłuchania, w czasie których każdy traktowany jest jak potencjalny agent obcego wywiadu, plotki, niedomówienia, a wreszcie prawdziwe prowokacje. A do tego pora roku, późna jesień i wczesna zima. Ciemno, zimno, na ulicach topniejący śnieg, szaro i ponuro. Wtedy samotność staje się jeszcze dotkliwsza. I nawet Boże Narodzenie w obozie przejściowym nie może być radosne, chociaż przecież wolontariusze z organizacji charytatywnej tak bardzo się starają. Oni wrócą do swoich domów, mieszkańcy ośrodka na swoje piętrowe łóżka.
I jeszcze dwie uwagi. Julia Franck wie, o czym pisze, bo jako dziecko spędziła w tym obozie kilka miesięcy. I uwaga, a właściwie refleksja, druga. Czytając tę powieść, nie sposób nie myśleć o dzisiejszych ośrodkach dla uciekinierów gdzieś we Włoszech czy w Grecji. A przecież tam musi być jeszcze gorzej, a i perspektywy uchodźców jeszcze bardziej beznadziejne. To kolejny powód, aby poszukać książki Julii Franck "Berlin-Marienfelde". A potem koniecznie trzeba zafundować sobie jeszcze większą literacką ucztę, czyli "Południcę". Oczywiście można to zrobić w odwrotnej kolejności. Tę drugą powieść jeszcze niedawno widywałam w księgarni z tanimi książkami. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz